Выбрать главу

Zamrugałem. Tuż pod powiekami mignął jakiś obraz. Zamknąłem oczy.

I ujrzałem inne wnętrze. W tym nie było pudeł i skrzyń. Ale były tam inne rzeczy. Tam, obok… mamy? Widziałem samą twarz, bo mama chowała się za… za tymi pudłami, bo zza nich wyglądała. Tak, widziałem tylko twarz, nieruchomą twarz i zupełnie nieruchome oczy. I początkowo chciałem się roześmiać, pochwalić ją, że tak dobrze się ukryła. Zrobiła to naprawdę świetnie, tak dobrze, że oprócz twarzy nie widać było nic więcej. Pewnie znalazła w podłodze jakąś dziurę i to z niej wyglądała. Ale dlaczego nie odpowiadała? Przecież ją zobaczyłem. Dlaczego nawet do mnie nie mrugnęła? Nie odpowiedziała nawet wtedy, gdy do niej zawołałem, ani nie odpowiedziała, ani się nie poruszyła. Nie zrobiła nic, tylko ciągle na mnie patrzyła. Bez mamy czułem się samotny.

Ale nie, nie całkiem. Odwróciłem głowę i pamięć odwróciła się razem z nią. Nie byłem sam. Ktoś mi towarzyszył. Bardzo mnie to skonsternowało, ponieważ tym kimś byłem ja i jednocześnie nie ja, tylko ktoś, kto wyglądał jak ja albo jak… my.

Co robiliśmy w tym wielkim pudle? I dlaczego mama się nie poruszała? Powinna nam pomóc. Przecież siedzieliśmy w głębokiej kałuży… kałuży… Mama powinna wstać, wyciągnąć nas z tej…

— Krwi? — szepnąłem.

— Przypomniałeś sobie — powiedział ktoś z tyłu. — Tak się cieszę.

Otworzyłem oczy. Potwornie bolała mnie głowa. Niemal widziałem, jak tamto pomieszczenie nakłada się na to. I w tamtym malutki Dexter siedział dokładnie tutaj. Mógłbym postawić w tym miejscu nogę. A obok mnie siedziałem ja numer dwa, ale oczywiście numer dwa nie był mną. Był kimś innym, kimś, kogo znałem równie dobrze jak siebie samego, kimś, kto miał na imię…

— Biney? — powiedziałem niepewnie. Imię zabrzmiało znajomo, choć trochę dziwnie.

Radośnie kiwnął głową.

— Tak mnie nazywałeś. Nie umiałeś powiedzieć: „Brian”. Mówiłeś: „Biney”. — Poklepał mnie po ręku. — Nie szkodzi. Miło jest mieć przezwisko… — Uśmiechnął się i nie przestając patrzeć mi prosto w oczy, dodał: — Mały braciszku.

Usiadłem. On usiadł tuż obok.

— Co… — Tylko tyle zdołałem wykrztusić.

— Braciszku — powtórzył. — Jesteśmy irlandzkimi bliźniakami, urodziłeś się niecały rok po mnie. Nasza mama była trochę nieostrożna. — Wykrzywił twarz w szkaradnie radosnym uśmiechu. — Nie tylko w tym przypadku.

Spróbowałem przełknąć ślinę. Nie zdołałem. Brian, mój brat, mówił dalej.

— Niektórych rzeczy mogę się tylko domyślać. Ale tak się złożyło, że miałem trochę wolnego czasu i kiedy zaproponowano mi, żebym nauczył się pożytecznego zawodu, chętnie skorzystałem. Opanowałem sztukę zdobywania informacji za pomocą komputera. Znalazłem stare policyjne akta. Otóż nasza najdroższa mamusia zadawała się z bardzo niegrzecznymi ludźmi. Z branży importowej, tak samo jak ja. Oczywiście oni importowali towar znacznie… delikatniejszy — Sięgnął do najbliższego pudła i wyjął garść czapeczek ze skaczącą panterą nad daszkiem. — Mój pochodzi z Tajwanu. Ich pochodził z Kolumbii. Myślę, że mamusia i jej przyjaciele próbowali zorganizować coś na własną rękę, opchnąć towar, który tak naprawdę nie należał do nich. Jej przedsiębiorczość i niezależność nie przypadły do gustu zamorskim kontrahentom, którzy postanowili odwieść ją od tego pomysłu.

Ostrożnie schował czapeczki do pudła. Czułem, że na mnie patrzy, ale nie mogłem nawet odwrócić głowy. Po chwili spojrzał w bok.

— Znaleziono nas tutaj — powiedział. — Dokładnie tutaj. — Dotknął ręką miejsca, gdzie dawno temu, w innym kontenerze naturalnie, siedziało inne, małe nie-ja. — Dwa dni później. Po kostki w zakrzepłej krwi. — Miał straszny, skrzekliwy głos, a potworne słowo „krwi” wypowiedział dokładnie tak, jak wypowiedziałbym je ja, z pogardą i bezdenną nienawiścią. — Z akt wynika, że było tu również kilku innych. Najprawdopodobniej trzech czy czterech. Jednym z nich mógł być nasz ojciec. Cóż, ciało pocięte piłą łańcuchową trudno zidentyfikować. Ale są niemal pewni, że wśród ofiar była tylko jedna kobieta. Nasza dobra, kochana mamusia. Miałeś wtedy trzy lata ja miałem cztery. — Ale… — Nie zdołałem powiedzieć nic więcej.

— Taka jest prawda — ciągnął Brian. — Bardzo trudno było cię znaleźć. Dokumenty adopcyjne są w tym stanie ściśle tajne. A jednak znalazłem cię, braciszku, prawda? — Znowu poklepał mnie po ręku. Dziwny zwyczaj, nigdy dotąd u nikogo go nie widziałem. Oczywiście nigdy dotąd nie widziałem też mojego rodzonego brata. Może i ja powinienem zacząć klepać go po ręku, przećwiczyć ten gest z nim albo z Deborą. I wtedy z lekkim niepokojem zdałem sobie sprawę, że na śmierć zapomniałem o Deborze.

Spojrzałem na nią. Wciąż leżała tam, gdzie przedtem, niecałe dwa metry dalej, mocno przymocowana taśmą do stołu.

— Nic jej nie jest — powiedział Brian. — Nie chciałem zaczynać bez ciebie.

Może to dziwne, że moje pierwsze wewnętrznie spójne pytanie dotyczyło akurat tego, mimo to je zadałem.

— Skąd wiedziałeś, że zechcę? — Zabrzmiało to tak, jakbym naprawdę chciał, tymczasem wcale nie chciałem zgłębiać cielesnych tajemnic De-bory. Oczywiście, że nie. Z drugiej jednak strony, mój starszy brat chciał się ze mną bawić, a to rzadka okazja. O wiele, o wiele bardziej niż więzy rodzinne liczyło się to, że był taki sam jak ja. — Nie mogłeś tego wiedzieć. — Nie miałem pojęcia, że umiem mówić tak niepewnym głosem.

— I nie wiedziałem — odparł. — Ale pomyślałem, że to bardzo prawdopodobne. Obydwaj przeżyliśmy to samo. — Uśmiechnął się jeszcze szerzej i podniósł palec. — Wydarzenie traumatyczne. Znasz to określenie? Czytałeś o takich potworach jak my?

— Tak — odrzekłem. — Ale Harry, mój przybrany ojciec, nic mi o tym nie mówił.

Brian zatoczył ręką łuk.

— To zdarzyło się tutaj, mały braciszku. Piła łańcuchowa, fruwające części ciała, krew… — To ostatnie słowo znowu wypowiedział ze straszną emfazą. — Dwa i pół dnia. Cud, że w ogóle przeżyliśmy, prawda? Przez ten czas można by uwierzyć w Boga. — Zabłysły mu oczy i z jakiegoś powodu Debora szarpnęła się nagle na stole, wydając zduszony odgłos. Brian nie zwrócił na nią uwagi. — Miałeś trzy lata i uznano, że z tego wyjdziesz. Ja przekroczyłem limit wiekowy. Ale obydwaj przeżyliśmy uraz po klasycznym wydarzeniu traumatycznym. Potwierdza to cała literatura. Uraz ten sprawił, że jestem tym, kim jestem, i pomyślałem, że w twoim przypadku było podobnie.

— I było — odparłem. — Dokładnie tak samo.

— Jak to miło. Więzy rodzinne.

Spojrzałem na niego. Mój brat. Obce słowo. Gdybym wypowiedział je na głos, na pewno bym się zająknął. Za nic nie mogłem w to uwierzyć, jednak jeszcze większym absurdem byłoby nie wierzyć. Był do mnie podobny fizycznie. Lubiliśmy te same rzeczy. Miał nawet fatalne poczucie humoru, dokładnie tak samo jak ja.

— Sam nie wiem. — Pokręciłem głową. — Po prostu…

— Tak. Trudno przywyknąć do myśli, że jest nas dwóch, prawda? To musi chwilę potrwać.

— Może nawet dłużej — odparłem. — Nie wiem, czy…

— Ojej, czyżbyśmy byli aż tacy delikatni? Po tym, co się stało? Dwa i pół dnia, braciszku. Dwóch małych chłopców, którzy przez dwa i pół dnia siedzieli we krwi.

Omal nie zwymiotowałem. Zatrzepotało mi serce, zawirowało mi w pulsującej bólem głowie.