Выбрать главу

Dwerniccy cofali się do dworu Hermolausa, ostrzeliwując z samopałów, rąbiąc następujących na nich hajduków, którzy przebili sobie drogę przez parkany, płoty i zasieki. Główna pozycja była już nie do utrzymania. Dydyński jednak liczył, że stawią silniejszy opór na tylnej, a w razie czego cofną się do samej cerkwi.

Odchodził jako jeden z ostatnich. Kiedy mijał wóz z organkami, zapalił lont od prochowej miny. Już dopadając okopanych wrót dworu Hermolausa, usłyszał wściekły ryk wybuchu, zobaczył słup dymu i kolumnę ognia. Przez chwilę pożałował dobrych organek, ale przecież nie mogły one wpaść w ręce ludzi Diabła. W duchu zaś pobłogosławił Hermolausa, który wracając cało z moskiewskiej wyprawy króla Stefana, ufundował spiżowe dzwony w kościele. Z dwóch ciężkich czasz i serc bez trudu odlali aż sześć luf organek poświęconych przez popa z Łopinki na pohybel Stadnickiemu. I dzięki temu Matka Boska Rudecka nie opuściła ich w potrzebie.

* * *

Okiennice rozleciały się z trzaskiem pod ciosami toporów i masłaków, poleciały na podłogę razem z resztkami ram i okiennych błon. Z krzykiem i wrzaskiem hajducy runęli do wnętrza dworu. Konstancja usłyszała trzask rozbijanych okien w komorze i czarnej izbie, ściany zadygotały od uderzeń w drzwi. Przerażona zerknęła na Gedeona, szukając w nim oparcia i schronienia.

– Po drabinach przez palisady przeszli! – jęknął szlachcic. – Od tyłu nas zaszli! Do broni!

Wypalili z pistoletów przez rozłupane okno. Dwóch hajduków zwaliło się na ziemię. A pozostali poczęli wspinać się po osękach, wpychać do wnętrza dworu przez okna. Gedeon dobył szabli.

– Przynieś pistolety! – zakrzyknął do oniemiałej panny. Ich dwór miał być ostatnią linią oporu, a teraz groziło im, że padnie jako pierwszy. Dydyński zabrał wszak wszystkich ludzi zdatnych do walki do obrony chałup i parkanów w wiosce poniżej domostwa Hermolausa.

Dwernicki skoczył do wąskiego okna, przez które próbowali dostać się do wnętrza dworu dwaj napastnicy. Odbił ostrze szabli, chlasnął przeciwnika po boku, drugiego zdzielił w łeb łapą wielgachną jak bochen chleba i tym sposobem kupił sobie chwilę spokoju.

Konstancja pobiegła w głąb dworu. Wiedziała, że broń ukryli w świetlicy, nieopodal łoża, na którym spoczywał bezwładny dziadunio Hermolaus. Kątem oka dostrzegła, jak drugie drzwi wiodące do sieni ustąpiły; jak wyskoczyło stamtąd dwóch napastników. Pierwszy podrzucił pistolet do góry, wymierzył w Gedeona i pociągnął za spust. W ostatniej chwili szlachcic ciął szablą, zahaczył młotkiem łokieć przeciwnika, zbił lufę na bok, gdy padał strzał. Kula świsnęła obok barku szlachcica, wbiła się w ścianę obok okna.

Hajducy runęli do środka, opadli obrońcę jak dworskie psy. Dwernicki zastawił się szablą, ciął na odlew, wyprowadził zwód, pchnął w sam środek żywota pierwszego z napastników. Drugiego, który z czekanem w ręku i kindżałem w zębach szarżował z nisko pochyloną głową, przepuścił bokiem, uderzył kułakiem w skroń, podciął nogi i popchnął prosto na dwóch sabatów, którzy właśnie wpadli przez drugie okno. Teraz zakotłowało się wokół niego. W ostatniej chwili zbił ostrze szabli mierzące w jego udo, odbił kolejny cios, jeszcze jeden... A potem dostał w łeb tak mocno, że iskry zabłysły mu przed oczyma. Wówczas wypuścił szablę, zawył, porwał przeciwnika gołymi rękami za kark, ścisnął mu szyję, a potem jednym szybkim ruchem skręcił kark, zupełnie jakby ukręcał łeb tłustej gęsi.

– Żywcem! Żywcem brać! – zakrzyknął dziesiętnik hajduków.

Rzucili się nań ze wszystkich stron. Odtrącił gołą ręką ostrze szabli, dostał w plecy, poczuł pomiędzy żebrami zimną stal. A wtedy zachwiał się i upadł w tył pod ciężarem uwieszonych na nim napastników chwytających go za ręce, szyję, za łeb i pas. Poleciał na bambetel, zdruzgotał ławę, przewrócił stół, walnął plecami o ścianę, aż dym poszedł z bielonych zalipów w balach. Oderwał od siebie napastników, wyrżnął w czyjś podgolony łeb, a potem zawył, młócąc dokoła pięściami, czując krew zalewającą oczy:

– Konstancjaaaaa!

Konstancja dopadła do łoża, na którym spoczywał bezwładny Hermolaus, rzuciła na ziemię szablę, podniosła trójkątne wieko misternie rzeźbionej skrzyni i z ulgą dojrzała błysk luf, panewek i odwiedzionych rękojeści ciężkich pufferów, które przywiózł Dydyński. Porwała dwa pierwsze pistolety, zasadziła za pas, złapała dwa następne. Już miała się odwrócić, gdy nagle, zupełnie niespodziewanie, poczuła na ramieniu uścisk kościstych, zimnych palców. Szarpnęła się, ale zatrzymały ją z równą łatwością co druciane sidła schwytanego żywcem ptaka. To był Hermolaus. Trzymał ją dygocącym ramieniem, szarpał, nie wypuszczał.

– Dziadusiu! – jęknęła rozpaczliwie. – Gedeon zginie! Muszę... Och!

Zdawać by się mogło, że na dźwięk tego imienia ścisnął ją z taką siłą, że aż krzyknęła. Wypuściła z rąk pistolety, chwyciła ramię starca, starając się wyrwać z jego uścisku. Nadaremnie. W izbie obok usłyszała ryk Gedeona, rozwścieczone krzyki hajduków, potem strzał, przeraźliwy wrzask rannego, łoskot szaf i ław rozwalanych przez atakujących.

– Puść mnie, do diabła! – ryknęła, walcząc o uwolnienie ze wszystkich sił. Na próżno! Hermolaus przyciągnął ją do siebie dygocącą ręką, spojrzał prosto w oczy, a wówczas zobaczyła na jego obliczu strach. Wargi starca poruszyły się, jakby szeptał i próbował coś jej przekazać. A potem z najwyższym wysiłkiem podniósł drugą dygocącą rękę, wskazał w stronę izby, w której Gedeon powstrzymywał napastników, lub, co bardziej prawdopodobne, konał rozsiekany szablami. Ręka Złotej Czaszy opadła w dół, zatrzymała się na szyi starca i wykonała krótki, ale wymowny gest.

– Dziadusiu! – jęknęła z przerażeniem Konstancja. – Co ty mówisz? Jak to? Jego? Puść, puść mnie wreszcie!

Ścisnął jej ramię z taką siłą, że aż zawyła. Do kroćset, skąd w ciele tego ledwie żywego starca brało się tyle siły? I o co mu właściwie chodziło?

Szarpała się w jego uściskach jak wściekła wilczyca, ale nie śmiała uczynić tego, co przemknęło jej przez głowę – aby zdzielić go w poznaczony bliznami łeb rękojeścią pistoletu. Zrozpaczona chwyciła palce wczepiające się w jej ramię jak szpony kruka, a wówczas usłyszała za sobą łoskot. A potem ktoś, kto stanął za plecami dziewczyny, chwycił dłoń starca i oderwał ją od ramienia Konstancji.

– Co to ma być?! – zakrzyknął Gedeon zziajany, porąbany, zakrwawiony. – Co ty robisz?! Gdzie twoja pomoc, do stu fur beczek kartaczy?!

– On – jęknęła, wskazując oczami dygocącego Hermolausa. – On... chciał ciebie...

Jednym szybkim ruchem Gedeon wyszarpnął jej pistolet zza pasa i wymierzył lufę prosto w pierś dziewczyny. Konstancja krzyknęła, szarpnęła się, ale zanim padł strzał, ramię Gedeona opasało jej kibić, odsunęło Konstancję na bok. Dwernicki pociągnął za spust. Huknął strzał, spowił ich obłok dymu.

Gedeon dał ognia niemal w ostatniej chwili. Paskudny, szczerzący spróchniałe zęby sabat, który wpadł przez drzwi z uniesioną szablą, nakrył się nogami, aż zadudniły deski podłogi. Dwernicki odepchnął dziewczynę, porwał pistolet za lufę, odbił nim cięcie kolejnego wroga, który wpadł do świetlicy, a potem chwycił lewą ręką za uzbrojoną dłoń, a prawą gruchnął w łeb z rozmachem, rozwalając głowę napastnika okutą rękojeścią półhaka. Hajduk padł na łoże Hermolausa, zalał krwią starca, opony i kobierce na ścianach, zsunął się na kolana.

– Konstancja! – zawył Gedeon. – Dydyńskiego! Na pomoc!

Nawet i bez tego ponaglenia usłyszała łoskot kolejnych okiennic rozwalanych siekierami, wrzaski atakujących i tupot podkutych butów w izbie za nimi. Pomknęła do drzwi jak spłoszona sarna, nie podnosząc nawet szabli, którą pozostawiła przy skrzynce. Wiedziała, że musi znaleźć Dydyńskiego albo wezwać pomoc, zanim dwór zostanie zdobyty, a Dwernickich wycofujących się od parkanów przywitają za bramą szczere uśmiechy sabatów i hultajów Stadnickiego.