Выбрать главу

W pokoju na szóstym piętrze hotelu “Avia”, niespełna trzy mile od portu lotniczego im. Ben Guriona, Myrosław Kamynski usłyszał komunikat o starcie Belfra w hotelowym odbiorniku. Ciężki kamień spadł mu z serca. Leciał przecież do Izraela – w piątek po południu – z przekonaniem, że już w sobotę powita tu swoich kolegów. Tymczasem w sobotę, wczesnym rankiem, radio przyniosło fatalną wiadomość o wycofaniu się Niemców z poprzednich obietnic. Zaczęło się dręczące oczekiwanie. Choć tutaj, w swojej samotnej misji, był zupełnie bezsilny – wiedział, że nie zmruży oka, póki nie zapadnie i nie zostanie zrealizowana ostateczna decyzja o uwolnieniu. I oto radio doniosło, że samolot z więźniami wystartował. Teraz trzeba już tylko cierpliwie czekać na lądowanie Belfra w Izraelu. W Tel Awiwie będzie wtedy szósta piętnaście.

Na “Freyi” wiadomość o starcie samolotu podziałała na Drake'a mocniej, niż najsilniejszy środek pobudzający; zupełnie zapomniał o zmęczeniu. Pół godziny później, kiedy Izrael przyjął oficjalnie wszystkie jego warunki, potraktował to już jak zwykłą formalność.

– A więc nareszcie są już w drodze – odezwał się do Larsena. -Za cztery godziny będą w Izraelu. Bezpieczni. Potem jeszcze cztery godziny… może nawet mniej, jeśli spadnie mgła… i odpływamy. Na pewno zaraz pojawią się tutaj ci z okrętów wojennych: otrzyma pan fachową pomoc medyczną, odzyska pan załogę i statek. Powinien się pan cieszyć.

Norweg pół siedział, pół leżał w swoim głębokim fotelu. Pod jego oczami rysowały się czarne smugi, znamionujące skrajne zmęczenie. Ciągle jednak bronił się skutecznie przed snem – nie chciał dać młodszemu przecież Ukraińcowi nawet tej drobnej satysfakcji. A zresztą, dla niego sprawa nie była jeszcze zamknięta. Nie będzie miał spokoju, dopóki ostatni terrorysta nie opuści pokładu i dopóki nie zostaną rozbrojone ładunki wybuchowe. Czuł, że jest bliski załamania. Początkowy palący ból w dłoni przerodził się teraz w tępe, pulsujące rwanie, promieniujące na całą rękę i bark; wzmagały się zawroty głowy. Wciąż jednak udawało mu się zachować przytomność. Ostatnie zdanie Ukraińca obudziło w jego oczach błysk nienawiści.

– Cieszyć się? – spytał. – A Tom Keller?

– Kto? – nie zrozumiał Swoboda.

– Mój trzeci oficer, ten, którego rozstrzelaliście na pokładzie w piątek!

Drake roześmiał się.

– Pański Tom Keller jest na dole razem z wszystkimi innymi. Ta egzekucja to był tylko teatr. Rozstrzelaliśmy jednego z moich ludzi w ubraniu Kellera. Oczywiście ślepymi nabojami.

Osłupiały Norweg wymamrotał coś niewyraźnie. Drake popatrzył nań z ciekawością.

– Nie musiałem nikogo zabijać. Wygrałem, bo zagroziłem całej Europie Zachodniej czymś, co by ją dotknęło bardziej niż śmierć trzydziestu ludzi. Za to pan, panie Larsen, rzeczywiście chciał mnie zamordować. I prawie się panu udało…

Właściwie – ciągnął po chwili dalej – od szóstej rano, odkąd zniszczył pan oscylator, komandosi mogli bez większej trudności odbić statek. Na szczęście nie wiedzieli o tym, a pan nie mógł ich zawiadomić. Dzielny z pana człowiek, kapitanie Larsen. Czy teraz życzy pan sobie jeszcze czegoś?

– Tylko tego, żebyście się wreszcie wynieśli ze statku.

– Już niedługo, kapitanie, już niedługo.

Wysoko nad Wenecją podpułkownik Jarvis zmienił nieznacznie kurs Belfra. Srebrna strzałka na niebie skierowała się na południowy wschód i pomknęła nad Adriatykiem.

– Jak tam klienci? – spytał pilot czuwającego w tylnej części kabiny sierżanta.

– Siedzą spokojnie, oglądają widoczki.

– Uważaj na nich. Jak ostatnio lecieli samolotem, skończyło się zastrzeleniem kapitana.

Sierżant docenił dowcip i roześmiał się.

– Mam ich na oku.

Drugi pilot popatrzył na mapę, rozłożoną na kolanach.

– Jeszcze trzy godziny lotu – powiedział.

Wiadomości z lotniska Gatow słuchano też w drugiej części Europy. Komunikat o starcie Belfra, przepisany po rosyjsku, szybko dotarł do pewnego mieszkania w dzielnicy urzędowej na końcu Prospektu Kutuzowa. Parę minut po drugiej miejscowego czasu jedli tu obiad dwaj mężczyźni. Marszałek Kierenski przeczytał meldunek i wściekle walnął w stół mięsistą dłonią.

– Wypuścili ich! Ugięli się, gnojki, tchórze, Szwaby i Angole… Ci dwaj Żydzi lecą już do Tel Awiwu! – krzyczał.

Jefrem Wiszniajew wziął kartkę z jego ręki i przeczytał uważnie. Na jego twarzy pojawił się chłodny, złośliwy uśmiech.

– No to towarzysz Rudin będzie skończony już dzisiaj. Na wieczornym posiedzeniu Biura przedstawimy pułkownika Kukuszkina z jego zeznaniem… i tym razem wotum zaufania nie przejdzie! Dziś o północy, Nikołaju, Związek będzie nasz. A za rok… cała Europa.

Marszałek Armii Czerwonej napełnił “Stoliczną” dwie spore szklanki. Potem podsunął jedną głównemu ideologowi Partii, drugą uniósł wysoko w górę.

– Za zwycięstwo Armii Czerwonej! – zawołał.

Także Wiszniajew podniósł szklankę z trunkiem, którego bardzo rzadko używał. Bywają jednak chwile wyjątkowe…

– Za tryumf komunizmu w świecie!

20.

Od 16.00 do 20.00

Przeciąwszy linię wybrzeża na południe od Haify, mały i zwinny, na przekór swojej nazwie, Belfer po raz ostatni w tym locie zmienił kurs i skierował się wprost na główny pas lotniska im. Ben Guriona, na wschód od Tel Awiwu. Dotknął kołami ziemi dokładnie tak, jak to przewidywano: po czterech godzinach i trzydziestu minutach lotu. Była czwarta piętnaście według czasu środkowoeuropejskiego, szósta piętnaście w Izraelu.

Górny taras budynku portu lotniczego zapełniony był po brzegi ciekawskimi. W Izraelu, gdzie troska o bezpieczeństwo publiczne bywa nieraz przesadna, nawet obsesyjna – powszechne zdumienie budził wolny, nie kontrolowany wstęp na to jedyne w swoim rodzaju widowisko. Ten brak kontroli był jednak tylko pozorny. Wbrew obietnicy, danej terrorystom z “Freyi”, było tu wielu pracowników izraelskich służb bezpieczeństwa: niektórzy w mundurach linii lotniczej El Al, inni jako sprzedawcy lodów i napojów, jeszcze inni jako sprzątacze albo taksówkarze. Inspektor Avram Hirsch przyjechał tu furgonetką rozwożącą gazety i wmieszał się w tłum z paczką dzienników, którą miał rzekomo zanieść do kiosku w głównym hallu.

Jeep z obsługi lotniska poprowadził samolot Royal Air Force na duży asfaltowy plac przed głównym budynkiem dworca. Tutaj czekała już grupka funkcjonariuszy, którzy mieli się zająć specjalnymi pasażerami z Berlina. W pobliżu stał duży odrzutowiec linii El Al. Z jego wnętrza, przez szczelinę zasuniętych firanek w iluminatorach, dwaj ludzie skrupulatnie lornetowali pierwszy rząd gapiów na tarasie budynku dworcowego; obaj byli wyposażeni w przenośne radiotelefony.

W kilkusetosobowym tłumie na tarasie był też Kamynski; stał spokojnie, niczym nie wyróżniając się spośród innych gapiów.

Tymczasem jeden z izraelskich urzędników wspiął się do kabiny Belfra. Po jakichś dwu minutach wynurzył się stamtąd, a w ślad za nim Łazariew i Miszkin. Na ich widok jacyś dwaj młodzi zapaleńcy z Ligi Obrony Żydów rozwinęli na tarasie transparent, który jeden z nich przyniósł pod płaszczem; na transparencie było tylko jedno słowo: WITAMY – napisane po hebrajsku. Próbowali też zorganizować owację, ale sąsiedzi szybko ich uciszyli.

Miszkin i Łazariew, prowadzeni przed głównym budynkiem dworcowym, spoglądali cały czas w górę, na długi rząd twarzy nad barierką tarasu. Przed nimi szła grupka izraelskich urzędników, a zamykało orszak dwu mundurowych policjantów. Widzowie na tarasie przeważnie stali nieruchomo i w milczeniu; niektórzy jednak machali rękami i chusteczkami na powitanie. Z wnętrza zaparkowanego na wprost tarasu odrzutowca El Al uważnie obserwowali ich agenci Służby Specjalnej, starając się nie przeoczyć niczego, co mogłoby być oznaką porozumienia między maszerującymi zbiegami a kimś na tarasie. Na razie jednak niczego takiego nie dostrzegli.