Выбрать главу

– Co takiego zrobił? – zainteresował się Larsen.

– Rozpoznał ich! To z całą pewnością oni. Nie było żadnej maskarady. Rozparł się wygodnie w fotelu i nabrał głęboko powietrza w płuca.

– No, to koniec, kapitanie Larsen. Odjeżdżamy: tym razem jestem pewien, że i pan się cieszy.

W kabinie kapitana “Freyi” znalazł się również dziwny na pozór przedmiot – kajdanki, zamykane na klucz. W rzeczywistości także na morzu zdarzają się przypadki, kiedy trzeba siłą ograniczyć czyjąś swobodę ruchów: zwłaszcza w długich rejsach oceanicznych. Ludzie, skazani na długotrwałą, dręczącą bezczynność, nieraz tracą rozsądek i wpadają w szał. Drake zatrzasnął jedną obręcz kajdanek na prawym przegubie Larsena; drugą zamknął na nodze stołu. Stół w kajucie kapitana był solidnie przyśrubowany do podłogi. W drodze do drzwi Drake zatrzymał się i położył klucz od kajdanek na wysoko umieszczonej półce.

– Dobrej nocy, kapitanie Larsen. Może nie zechce pan w to wierzyć, ale naprawdę bardzo mi przykro, że wylałem tę ropę z pańskiego statku. Nie doszłoby do tego, gdyby ci durnie nie próbowali mnie oszukać. I bardzo przepraszam za pańską rękę… ale przecież i to nie musiało się zdarzyć. Nie zobaczymy się już nigdy, a więc… żegnam…

Zamknął za sobą drzwi kabiny, przekręcił klucz, zbiegł schodami przez trzy piętra na poziom “A” i dołączył do swoich ludzi, zgromadzonych już na pokładzie rufowym. Swój przenośny odbiornik radiowy zabrał ze sobą.

– Wszyscy gotowi? – spytał Krima.

– Gotowi jak zawsze – uroczyście odpowiedział krymski Tatar.

– Wszystko w porządku? – zwrócił się Drake do Amerykanina, eksperta od jachtów. Tamten skinął głową.

– Wszystkie systemy działają bezbłędnie.» Drake spojrzał na zegarek. Była szósta dwadzieścia.

– Dobrze – powiedział. – Za kwadrans siódma Azamat włączy syrenę statku. Jednocześnie wyruszy kuter i pierwsza grupa. Azamat i ja odpłyniemy parę minut później. Wszyscy macie ubrania na zmianę i dokumenty? Po dotarciu do brzegów Holandii rozpraszamy się. Każdy ucieka na własny rachunek.

Wyjrzał za burtę. Obok rybackiego kutra kołysały się na wodzie dwa pneumatyczne ślizgacze. Wyciągnięto je z ładowni kutra i napompowano dopiero w ciągu ostatniej godziny. Większy miał czternaście stóp długości i mógł pomieścić pięć osób. Drugi, dziesięciostopowy, zapewniał wygodną podróż dwóm ludziom. Czterdziestokonne silniki pozwalały każdemu z nich rozwinąć na spokojnym morzu prędkość do trzydziestu pięciu węzłów.

– Długo tam już nie zostaną – ocenił major Fallon, oparty o reling na dziobie “Cutlassa”.

Trzy łodzie pościgowe, ukryte dotąd po zachodniej stronie “Argylla”, przeciągnięto pod osłoną mgły za rufę krążownika. Stały teraz na kotwicy, burta przy burcie, celując dziobami w “Freyę”, odległą o pięć mil. Komandosi z SBS, w pełnej gotowości bojowej – z pistoletami maszynowymi, granatami i nożami – rozdzielili się teraz: po czterech na każdą łódź. Na pokładzie “Sabre” było nadto czterech saperów z Marynarki Królewskie]. Gdy tylko krążący w górze Nimrod zamelduje, że kuter terrorystów oddalił się od supertankowca na trzy mile, “Sabre” popłynie prosto do “Freyi”, by uwolnić załogę i rozbroić ładunki wybuchowe. “Cutlass” i “Scimitar” pognają za terrorystami i zapolują na nich, zanim ich kuter zniknie w labiryncie kanałów i wysepek, jakim jest wybrzeże holenderskie na południe od ujścia Mozy.

Major Fallon dowodził grupą pościgową z pokładu “Cutlassa”. Niestety, miał tu towarzystwo, które najwyraźniej mu nie odpowiadało: tuż obok stał człowiek z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, niejaki pan Munro.

– Niech się pan chociaż schowa, jak podejdziemy do nich bliżej – perswadował major. – Oni mają broń maszynową i pistolety, a może i coś więcej. Prawdę mówiąc, nie bardzo rozumiem, dlaczego upiera się pan płynąć z nami?

– Powiedzmy, że mam z tymi draniami osobiste porachunki, zwłaszcza z panem Swobodą.

– Ja też – mruknął ponuro Fallon. – I ten Swoboda jest mój!

Na pokładzie USS “Moran” komandor Manning wysłuchał wiadomości o bezpiecznym przybyciu dwóch berlińskich więźniów do Izraela z tym samym uczuciem ulgi, co Drake i Larsen na “Freyi”. Dla niego, podobnie jak dla Larsena, był to koniec koszmaru. Nie będzie już musiał ostrzeliwać “Freyi”. Teraz martwił się tylko tym, że szybkie łodzie patrolowe Marynarki Królewskiej odbiorą mu przyjemność zapolowania na terrorystów. Bo udręka, jaką przeżywał Manning przez ostatnie półtora dnia, teraz przerodziła się w mściwy gniew.

– Chętnie zająłbym się tym Swobodą – powiedział do komandora-podporucznika Olsena. – Z przyjemnością skręciłbym mu kark.

Radary “Morana” – podobnie jak “Argylla”, “Brunnera”, “Bredy” i “Montcalma” – systematycznie omiatały horyzont, by nie przeoczyć startu kutra porywaczy od burty “Freyi”. Jednak do szóstej trzydzieści nie zanotowały żadnego ruchu wokół supertankowca. Przednie działo “Morana”, nadal załadowane i gotowe do strzału, obróciło się w swojej wieżyczce. Teraz nie było już wymierzone w “Freyę”; ale w punkt na morzu oddalony od niej dokładnie o trzy mile na południowy wschód.

W areszcie policyjnym pod ulicami Tel Awiwu dziesięć minut po ósmej Lew Miszkin poczuł nagle silny ból w piersi. Miał wrażenie, jak gdyby ostra, twarda skała zaczęła szybko rozrastać się w jego płucach. Otworzył usta, by krzyknąć, ale zabrakło mu tchu. Runął twarzą na ziemię i skonał na podłodze celi.

Policjant, który pełnił wartę za drzwiami, miał rozkaz zaglądać do celi nie rzadziej niż co dwie, trzy minuty. Toteż nie upłynęło nawet sześćdziesiąt sekund od śmierci Miszkina, kiedy oko policjanta pojawiło się znowu w otworze judasza. Głośnym krzykiem zaalarmował natychmiast swoich kolegów, nerwowo manipulując jednocześnie kluczem w zamku. Tymczasem z dalszej części korytarza przybiegł na pomoc opiekun Łazariewa. Razem wpadli do celi i pochylili się nad leżącym człowiekiem.

– On nie żyje – wyszeptał po chwili któryś z wartowników. Drugi wybiegł na korytarz i nacisnął guzik alarmu. Potem obaj pognali do celi Łazariewa i pospiesznie ją otworzyli.

Drugi więzień siedział zgięty wpół na pryczy, daremnie próbując stłumić szarpiące go paroksyzmy bólu.

– Co ci jest? – zawołał od drzwi strażnik, ale mówił po hebrajsku, a Łazariew nie znał tego języka. Zanim umarł, wyrzucił z siebie tylko trzy słowa, które strażnicy dobrze zapamiętali i które ich szef, który znał rosyjski, przetłumaczył później jako:

– Dowódca… KGB… martwy…

Nie powiedział nic więcej. Jego wargi zastygły. Leżał na pryczy, wlepiając niewidzące już oczy w niebieskie mundury policjantów.

Dzwonek alarmu ściągnął na dół naczelnika aresztu, kilkunastu innych dyżurujących funkcjonariuszy, a także lekarza, który właśnie spokojnie sączył kawę w gabinecie naczelnika. Lekarz szybko zbadał obydwa ciała, zajrzał do ust i gardła, poświecił latarką w oczy, próbował stetoskopem wychwycić ślady pulsu lub oddechu. Skończywszy te czynności w obu celach, wyszedł na korytarz z miną sfinksa. Naczelnik, szczerze przerażony, wyszedł za nim.

– Co im się mogło stać, na litość boską?

– Dowiemy się, jak zrobimy sekcję. Może zresztą będzie ją robił ktoś inny. Co do mnie, powiem tylko, że zostali otruci. Ot, co się stało!

– Ależ oni jeszcze nic tu nie jedli – zaprotestował policjant – ani nie pili. Dopiero teraz mieli dostać kolację. Może to na lotnisku… albo w samolocie?…

– Nie – odpowiedział stanowczo lekarz. – Gdyby to była trucizna o powolnym działaniu, nie zabiłaby ich obu jednocześnie. Każdy organizm reaguje inaczej. Musieli połknąć dużą dawkę jakiejś piorunującej trucizny… myślę, że to cyjanek potasu… najwyżej pięć, dziesięć sekund przed śmiercią.