Выбрать главу

Był w Moskwie zaledwie od sześciu tygodni, ale niezwykłe opanowanie rosyjskiego (także kolokwialnego) szybko procentowało. Dwa tygodnie wcześniej, podczas przyjęcia dyplomatycznego w ambasadzie Czechosłowacji, rozmawiał z jakimś hinduskim attache, gdy nagle usłyszał tuż za sobą przyciszoną rozmowę dwóch Rosjan. “Ten drar jest rozczarowany – mówił jeden. – Uważa, że to on powinien był dostać główny klucz”. Podążył za spojrzeniami tych dwóch i doszedł do wniosku, że mówią zapewne o Rosjaninie stojącym po przeciwnej, stronie pokoju. Z listy gości dowiedział się później, że to Anatolij Kriwoj, osobisty sekretarz i prawa ręka głównego teoretyka partii, Wiszniajewa. Czym jednak miał ów człowiek być rozczarowany? Munro przejrzał swoje akta i zapoznał się z życiorysem Kriwoja. Pracował, on przedtem w wydziale organizacyjnym Komitetu Centralnego; krótko po nominacji Piętrowa na stanowisko szefa tego wydziału Kriwoj pojawił się w świcie Wiszniajewa. Czy w grę wchodziły jakieś urazy? Czy odszedł w wyniku konfliktu z Pietrowem? Czy był rozgoryczony, bo pominięto go w awansie? Wszystko to jest całkiem możliwe – i bardzo ciekawe dla szefa obcej siatki szpiegowskiej.

Kriwoj – pomyślał teraz. – Tak, to mógłby być on. On także ma dostęp co najmniej do pisemnej kopii, którą otrzymuje Wiszniajew, a może również do taśmy. I przypuszczalnie jest teraz w Moskwie – w każdym razie jest jego szef. Wczoraj witał na lotnisku delegację rządową z Niemiec Wschodnich.

“Przykro mi, Anatolu, ale wygląda na to, że przeszedłeś na naszą stronę” – powiedział do siebie, wsuwając grubą kopertę do wewnętrznej kieszeni marynarki, i poszedł na górę, do szefa kancelarii.

– Będę musiał wyjechać do Londynu ze środową pocztą – poinformował dyplomatę. – To sprawa nie cierpiąca zwłoki.

Szef nie zadawał żadnych pytań. Wiedział, czym zajmuje się Munro, i obiecał załatwić formalności. Poczta dyplomatyczna – w istocie jest to torba lub kilka płóciennych worków – leci z Moskwy do Londynu w każdą środę, zawsze samolotem British Airways, nigdy Aerofłotu. Przybywa po nią z Londynu królewski kurier, jeden z wielu, jacy codziennie przemierzają świat samolotami, chronieni pieczęcią z koroną i chartem. Szczególnie tajne materiały kurier przewozi w twardej teczce, przypiętej łańcuchem do lewego nadgarstka; materiały bieżące, mniejszej wagi – w zapieczętowanych workach, które osobiście dostarcza do ładowni samolotu. Na terytorium brytyjskim pracuje sam. W Moskwie towarzyszy mu zawsze któryś z pracowników ambasady.

Wielu jest chętnych do takiej eskorty, bo pozwala ona wyskoczyć na chwilę do Londynu, zrobić trochę zakupów i spędzić przyjemny wieczór w mieście. Toteż drugi sekretarz ambasady, który w tym tygodniu musiał zrezygnować na rzecz Munro ze swej kolejki, był wściekły, ale i on nie zadawał żadnych pytań.

W środę z lotniska Szeremietiewo 2, zbudowanego z okazji Igrzysk Olimpijskich 1980, wystartował Airbus 300-B Brytyjskich Linii Lotniczych i skierował się w stronę Londynu. Siedzący obok Munro kurier dyplomatyczny, krępy, starannie ubrany były wojskowy, oddał się natychmiast swojemu hobby: układał krzyżówki dla pewnej znanej gazety.

– Trzeba coś robić dla zabicia czasu – tłumaczył nieco zażenowany. – Każdy z nas, kurierów, ma jakieś swoje samolotowe hobby.

Munro mruknął coś w odpowiedzi i popatrzył ponad krawędzią skrzydła na pozostające w tyle miasto. Gdzieś tam, w dole, wśród zalanych słońcem ulic, żyła i pracowała kobieta, którą kochał. Pracowała wśród ludzi, których zamierzała zdradzić. Pozostawała teraz sama, wystawiona na wszelkie niebezpieczeństwa.

Kontur Norwegii przypomina wielką prehistoryczną skamieniałą ludzką rękę, sięgającą z Arktyki ku Danii i Anglii. Przyjmijmy, że to prawa ręka; dłoń przykrywa jakby leżące pod nią morze, a krótki kciuk, częściowo dociśnięty do palca wskazującego, odchyla się końcem ku wschodowi. Na styku palca wskazującego i kciuka leży Oslo, stolica kraju. Dalej ku północy, w głąb Arktyki, ciągnie się długie przedramię, w okolicach Tromsó i Hammerfest jakby złamane, a tak cienkie, że w niektórych miejscach odległość od morza do granicy szwedzkiej nie przekracza 60 kilometrów. Na mapach plastycznych ta ręka wygląda jak zmiażdżona młotem boskiego kowala, który rozszczepił kości na tysiące odłamków. Efekty tych straszliwych ciosów najbardziej są widoczne na zewnętrznej krawędzi “dłoni”.

Tutaj pomiędzy owe odłamki i okruchy skalne wdziera się morze, tworząc niezliczone zatoki i kanały, zalewy i cieśniny. Woda wciska się w kręte, ciasne wąwozy, gdzie zbocza gór opadają stromo w gładką, lustrzaną toń. To fiordy; z nich właśnie półtora tysiąca lat temu wyruszali najlepsi żeglarze, jakich zna historia, najlepsi, jacy kiedykolwiek trzymali w ręku ster. Zanim skończyła się ich epoka, dopłynęli do Grenlandii i do Ameryki, podbili Irlandię, zasiedlili Bretanię i Normandię, łowili u brzegów Hiszpanii i Maroka, i wciąż niezmordowanie żeglowali – od Islandii po Morze Śródziemne. Tak żyli wikingowie. Dziś wzdłuż fiordów Norwegii żyją i łowią ryby ich godni spadkobiercy.

Takim właśnie człowiekiem był Thor Larsen, kapitan żeglugi wielkiej, który tego lipcowego popołudnia szedł ogromnymi krokami wzdłuż pałacu królewskiego w Sztokholmie, wracając do hotelu z biura zarządu swojej kompanii. Ludzie instynktownie ustępowali mu z drogi: miał 190 centymetrów wzrostu i zajmował całą szerokość staromiejskiego chodnika; miał też niebieskie oczy i wielką brodę. Pozostając chwilowo bez przydziału nosił cywilne ubranie, ale po wizycie w biurze Nordia Linę miał powody sądzić, że być może już niedługo dostanie nowy statek pod swoją komendę.

Po sześciomiesięcznym szkoleniu (na koszt firmy) w najnowszych tajnikach radarów, nawigacji komputerowej i technologii supertankowców – umierał wprost z tęsknoty za morzem. Wczoraj wezwano go do centrali, gdzie z rąk osobistego sekretarza właściciela Nordia Linę – zarazem jej prezesa i naczelnego dyrektora – otrzymał zaproszenie na kolację. Zaproszenie dotyczyło również żony Larsena; zawiadomiono ją o tym telefonicznie, i właśnie leciała do Sztokholmu z Norwegii, także na koszt firmy. Stary jest dziwnie rozrzutny – pomyślał Larsen. – Musi się za tym kryć coś szczególnego.

Wziął z parkingu hotelowego wynajęty wcześniej samochód i przez most Nybroviken pojechał na oddalone o trzydzieści siedem kilometrów lotnisko. Liza Larsen przyjechała tylko z podręcznym bagażem; powitał ją z delikatnością oswojonego niedźwiedzia, unosząc w powietrze jak małą dziewczynkę. Istotnie była mała i drobnej budowy, miała czarne, błyszczące oczy, kasztanowe loki i dziewczęcą sylwetkę, która stanowczo kłóciła się z jej rzeczywistym wiekiem: 38 lat. Larsen uwielbiał ją.

Dwadzieścia lat temu – był wtedy początkującym, nieustabilizowanym jeszcze drugim oficerem – spotkał ją pewnego mroźnego, zimowego dnia na ulicy w Oslo. Pośliznęła się na lodzie i upadła, a on podniósł ją jak lalkę i postawił z powrotem na nogach. Miała wtedy na głowie futrzany kaptur, który niemal całkiem zakrywał jej drobną twarz z zaczerwienionym nosem; i kiedy dziękowała mu za pomoc, mógł widzieć tylko jej oczy, wyglądające spod kaptura jak oczy susła połyskujące spod gęstwiny futra. Od tej pory, przez cały okres narzeczeństwa i małżeństwa, przez wszystkie wspólnie spędzone lata nazywał ją Susełkiem.

Kiedy jechali z powrotem do centrum Sztokholmu, przez całą drogę wypytywał ją o dom w Alesund, miasteczku na zachodnim wybrzeżu Norwegii, i o dzieci, dziś już kilkunastoletnie. Gdzieś daleko na południe od nich Airbus brytyjskich linii lotniczych zataczał wielki łuk na drodze z Moskwy do Londynu – ale o tym Thor Larsen nie wiedział i nic go to nie obchodziło.