Выбрать главу

Miał jednak dość poczucia realizmu, żeby uniknąć popadania w prymitywny, skrajny nacjonalizm starszych uchodźców oraz istniejące wśród nich podziały i animozje miedzy Ukraińcami wschodnimi i zachodnimi. Odrzucał też zaszczepiony głęboko w ich świadomości antysemityzm. Wolał uznawać dzieła Gluzmana, syjonisty i ukraińskiego nacjonalisty zarazem, za prace swego rodaka – Ukraińca. Przyglądając się uważnie społeczności ukraińskich uchodźców mieszkających w Wielkiej Brytanii i w Europie, wyróżniał w niej cztery grupy: orędowników językowego nacjonalizmu, którym wystarcza, że mówią i piszą w ojczystym języku, kawiarnianych nacjonalistów – wiecznych dyskutantów, gadających całymi dniami, ale nie robiących absolutnie nic dla sprawy kraju; malarzy narodowych haseł, których działalność irytowała tylko gospodarzy wszędzie tam, gdzie mieszkali emigranci, ale nie szkodziła zupełnie “imperium zła”, i wreszcie aktywistów, urządzających demonstracje podczas wizyt moskiewskich dygnitarzy, starannie fotografowanych i notowanych w “archiwach specjalnych” odpowiednich służb, cieszących się z tego powodu specyficzną, krótkotrwałą popularnością.

Drake odrzucał wszystkie te grupy i postawy. Trzymał się od nich z daleka. Pozostawał spokojnym, lojalnym obywatelem brytyjskim. Przybył na południe Anglii, do Londynu, i podjął pracę jako makler. Jak wielu ludzi wykonujących ten zawód, i on miał swoją wielką pasję, starannie skrywaną przed kolegami. Pochłaniała ona wszystkie jego oszczędności, cały wolny czas, każdy urlop. Powoli skupił wokół siebie małe grono ludzi, którzy żywili podobne uczucia. Wyszukiwał ich starannie. Potem długo obserwował. Spotykał się z nimi i zaprzyjaźniał stopniowo. Składał wspólne przysięgi i przyrzeczenia. Zalecał cierpliwe czekanie na odpowiednią chwilę.

Andrij Dracz miał bowiem swoje ukryte marzenie i, jak mawiał T. E. Lawrence, był niebezpieczny, gdyż “śnił na jawie – z otwartymi oczami”. Marzył, że któregoś dnia on właśnie wymierzy moskiewskim władcom Ukrainy cios, który wstrząśnie nimi tak, jak nic dotychczas.

Spełnienie tego marzenia stawało się o jeden krok bliższe dzięki Kamynskiemu. Kiedy jego samolot lądował ponownie w Trapezuncie, Drake był już zdecydowany.

Myrosław Kamynski spoglądał na Drake'a z wyrazem niezdecydowania na twarzy.

– Naprawdę nie wiem, Andrij. Po prostu nie wiem. Pomimo tego, co dla mnie zrobiłeś. A zrobiłeś przecież tak wiele. Nadal nie wiem jednak, czy mogę ci aż tak bardzo zaufać. Przepraszam, ale już chyba nie potrafię inaczej. Żyłem przecież dotąd przez cały czas w takich warunkach, że rozumiesz chyba, dlaczego nie mam do nikogo zaufania.

– Posłuchaj, Myrosław. Mógłbyś znać mnie przez następne dwadzieścia lat i nie wiedzieć o mnie nic więcej ponad to, co wiesz już dzisiaj. Wszystko, co ci o sobie powiedziałem, jest prawdą. Jest też oczywiste, że skoro ty nie możesz wrócić do kraju, powinieneś pozwolić mi tam wrócić zamiast ciebie. Ale muszę mieć tam jakieś oparcie, kontakty. I jeśli tylko znasz kogoś, kogokolwiek, kto mógłby, kto chciałby…

Kamynski w końcu zgodził się mu pomóc.

– Jest jeszcze tam dwóch moich ludzi. Nie wpadli razem z innymi, kiedy rozbito moją grupę, bo tylko ja o nich wiedziałem. Poznałem ich dopiero kilka miesięcy wcześniej.

– Ale czy to na pewno Ukraińcy i bojownicy naszej narodowej sprawy? – dopytywał się niecierpliwie Drake.

– Tak, to Ukraińcy. Ale nasza narodowa sprawa nie stanowi dla nich najważniejszej motywacji do walki. Należą też do innego narodu, który także wiele wycierpiał. Ich ojcowie, podobnie jak mój, siedzieli przez dziesięć lat w łagrach, chociaż z innego powodu. Są Żydami. Ale równocześnie są też ukraińskimi nacjonalistami.

– Ale… czy naprawdę nienawidzą Moskwy? Czy pomogliby mi zorganizować uderzenie przeciwko Kremlowi?

– Tak, nienawidzą Moskwy – odpowiedział Kamynsky. – Tak samo, jak ty czy ja. Ich główną inspiracją jest, jak sądzę, program Ligi Obrony Żydów. Dużo o niej słyszeli przez radio. Ich koncepcja walki jest chyba też podobna do naszej. Nie chcą dłużej biernie znosić prześladowań i przewidują podjęcie akcji odwetowych.

– Pozwól mi więc koniecznie nawiązać z nimi kontakt – nalegał Drake. Następnego dnia rano leciał już do Londynu z nazwiskami dwóch młodych bojowników żydowskich ze Lwowa. W ciągu następnych dwóch tygodni zapisał się na wycieczkę turystyczną do Kijowa, Tarnopola i Lwowa. Porzucił także pracę i wycofał w gotówce całe życiowe oszczędności ze swego konta w banku.

Nikt nie wiedział jeszcze, że Andrew Drake alias Andrij Dracz wyrusza właśnie na swoją prywatną wojnę przeciwko Kremlowi.

1.

Tego majowego dnia nad Waszyngtonem świeciło łagodnie grzejące słońce. Po raz pierwszy tego roku w połowie maja na ulicach pojawili się ludzie w letnich strojach. A pierwsze wspaniałe czerwone róże pojawiły się w ogrodzie widocznym za francuskimi oknami Owalnego Gabinetu Białego Domu. Jednak, mimo że przez otwarte okna do prywatnego biura najpotężniejszego dostojnika tej części świata przenikał świeży aromat kwiatów i trawy, uwagę czterech obecnych tu mężczyzn przyciągnęły zupełnie inne rośliny, rosnące w pewnym odległym, obcym kraju.

William Matthews siedział w miejscu, w którym siadywali tradycyjnie wszyscy amerykańscy prezydenci, za szerokim biurkiem, zwrócony tyłem do południowej ściany gabinetu. Jego fotel znajdował się dokładnie na wprost klasycznego, marmurowego kominka będącego centralną ozdobą pomocnej ściany pomieszczenia. Fotel ten był typowym, seryjnym meblem, jakie można spotkać w wielu gabinetach szefów korporacji lub innych wysokich urzędników. Nie miał nic, co odróżniałoby go od podobnych mebli, zgodnie z indywidualnymi upodobaniami użytkownika, lub nadawało mu osobisty charakter. Nie był robiony na specjalne zamówienie prezydenta. Ani dostosowany do jego wymiarów czy przyzwyczajeń. Nie był też luksusowy. Był w tym ukryty świadomy zamiar. Bowiem “Bili” Matthews – jak, zgodnie z jego osobistym życzeniem, nazywano go na plakatach wyborczych – podkreślał zawsze, przede wszystkim w trakcie swych kolejnych zwycięskich kampanii wyborczych, swoje przeciętne i zwyczajne, wyniesione z prostego domu gusta i nawyki w sposobie ubierania się i w doborze przedmiotów, jakimi się otaczał i jakich używał na co dzień. Dlatego i jego fotel, który mogli oglądać liczni przyjmowani przez niego w Owalnym Gabinecie przedstawiciele różnych środowisk, których zechciał osobiście do siebie zaprosić, nie był ani trochę luksusowy. Jedynie wspaniałe antyczne biurko, za którym stał fotel, było meblem odziedziczonym po poprzednikach i przypominało o szacownej tradycji Białego Domu – co prezydent zawsze z naciskiem podkreślał, gdy zamierzał wywrzeć odpowiednie wrażenie na jakiejś grupie gości z głębi kraju. Na ogół mu się to zresztą nieźle udawało.

Ale Bili Matthews umiał wyraźnie zakreślać granice między propagandą wyborczą a życiem. Podczas ściśle poufnych narad z czołowymi doradcami nigdy nie pojawiał się poufały zwrot “Bili”, na którego użycie mógł sobie pozwolić nawet najskromniejszy wyborca, zwracając się bezpośrednio do prezydenta. Tutaj wszyscy mówili do niego oficjalnie, tytułując go “Panem Prezydentem”. Sam prezydent także pozbywał się tu sztucznego, wystudiowanego sposobu mówienia i przylepionego do ust przymilnego uśmiechu wyranżerowanego wyżła, dzięki którym udało mu się wcześniej nakłonić wyborców do wprowadzenia “swojego chłopa” do Białego Domu. Tu już nie był “swoim chłopem”, o czym doradcy świetnie wiedzieli. Był człowiekiem u szczytu władzy.