Выбрать главу

– Według rozkazu, towarzyszu pułkowniku – zakończył rozmowę z dowódcą swojej bazy. Po dalszych dwudziestu minutach Tupolew przeleciał nad Odrą i zaczai schodzić do lądowania w Berlinie. Migi wykonały efektowny zwrot i pomknęły po niebie w stronę swojego lotniska.

– Muszę zawiadomić Berlin o naszym przylocie! – krzyknął kapitan Rudenko przez ramię do Miszkina. – Jeśli jest jakiś samolot na pasie startowym, skończymy wszyscy w wielkiej kuli ognia.

Miszkin popatrzył przez okienka kabiny na postrzępione krawędzie ołowianych, zimowych chmur. Nigdy przedtem nie leciał samolotem, ale to, co powiedział kapitan, wydawało mu się rozsądne.

– Dobrze, włączcie radio i zawiadomcie Tempelhof, że lądujemy. Tylko tyle, żadnych dodatkowych rozmów, zrozumiano?

Kapitan Rudenko zagrał swoją ostatnią kartę. Pochylił się nad pulpitem, nastroił nadajnik na właściwą falę i zaczai mówić.

– Tempelhof West Berlin. Tempelhof West Berlin. This is Aeroflot flight three five one…

Mówił po angielsku, międzynarodowym językiem kontroli ruchu lotniczego. Miszkin i Łazariew prawie nie znali angielskiego, jeśli nie liczyć tego, czego nauczyli się słuchając ukraińskich rozgłośni z Zachodu. Miszkin trącił Rudenkę lufą pistoletu w kark.

– Tylko bez numerów – powiedział po ukraińsku.

W wieży kontrolnej wschodnioberlińskiego lotniska Schónefeld dwaj operatorzy patrzyli na siebie w osłupieniu. Ktoś wzywał ich na ich własnej częstotliwości, ale zwracał się do nich per “Tempelhof”. Żadna załoga Aeroftotu nie odważyłaby się lądować na Tempelhof nie tylko dlatego, że już od dziesięciu lat nie był to port lotniczy Berlina Zachodniego; odkąd rolę tę przejęło lotnisko Tegel, Tempelhof stało się bazą amerykańskich sił powietrznych. Jeden z operatorów pojął wreszcie, co się stało, i chwycił mikrofon.

– Tempelhof to Aeroflot 351, you are clear to land. Straight run in! – zgodził się na natychmiastowe lądowanie.

W samolocie kapitan Rudenko przełknął z trudem ślinę i przeszedł do rutynowych czynności: otworzył hamulce aerodynamiczne i opuścił podwozie. Tupolew opadał szybko ku centralnemu portowi lotniczemu komunistycznych Niemiec. Na wysokości trzystu metrów wyszli z chmur i zobaczyli przed sobą światła lotniska. Miszkin patrzył nieufnie przez mokry plexiglas. Słyszał co nieco o Berlinie Zachodnim – o jego jaskrawych neonach, o ulicach zatłoczonych pojazdami, o tłumie przechodniów na Kurfurstendam i o porcie lotniczym Tempelhof położonym w samym środku tego wszystkiego. A to lotnisko znajdowało się najwyraźniej w szczerym polu.

– Kiwają nas – krzyknął do Łazariewa – to nie jest Zachód. Przystawił ponownie pistolet do karku kapitana Rudenki.

– W górę! – ryczał. – W górę, bo zastrzelę!

Ukraiński kapitan ani drgnął; z zaciśniętymi zębami pokonywał ostatnie sto metrów dzielące ich od płyty lotniska. Miszkin przechylił się ponad jego ramieniem i próbował dosięgnąć steru. Dwa donośne odgłosy rozległy się niemal jednocześnie; niepodobna stwierdzić, który nastąpił pierwszy. Miszkin obstawał potem przy wersji, że to gwałtowne uderzenie kół o asfalt spowodowało wystrzał pistoletu; natomiast Watutin, drugi pilot, utrzymywał, że Miszkin strzelił wcześniej. Wszystko to jednak działo się zbyt szybko, byśmy zdołali kiedykolwiek ustalić, jak było naprawdę.

Pocisk wyrwał wielką dziurę w karku kapitana Rudenki i natychmiast pozbawił go życia. Błękitny dym wypełnił kabinę pilota. Watutin pociągnął ster do siebie, krzycząc jednocześnie na mechanika, żeby zwiększył moc. Silniki odrzutowca zawyły głośniej, nie na tyle jednak, by zagłuszyć krzyk przerażenia pasażerów. Tupolew, który wydawał się teraz pilotowi ciężki jak z ołowiu, jeszcze dwa razy uderzył oponami o asfalt, zanim z trudem, chwiejąc się i wibrując, znów oderwał się od ziemi. Watutin trzymał dziób maszyny wysoko, modląc się wciąż o jakiś cudowny przyrost mocy. Pod brzuchem samolotu rozmazywały się w pędzie niskie zabudowania wschodnioberlińskiego przedmieścia. Tak przeskoczyli sławny Mur, a także przed lotniskiem Tempelhof niemal otarli się o dachy domów.

Blady z emocji młody pilot, czując w dodatku lufę rewolweru Łazariewa na karku, walnął potężnie oponami o główny pas startowy. Miszkin podtrzymywał broczące krwią ciało kapitana Rudenki, żeby nie upadło na ster i nie zablokowało go. Hamując Tupolew przejechał jakieś trzy czwarte pasa i znieruchomiał. Wszystkie koła były jeszcze całe.

Tu jednak okazał swoją patriotyczną żarliwość sierżant sztabowy Leroy Coker. Kulił się właśnie z zimna za kierownicą jeepa żandarmerii lotniczej Stanów Zjednoczonych, szczelnie owijając sobie twarz futrzanym kapturem skafandra i oddając się tęsknym marzeniom o cieple ojczystej Alabamy. Ale pamiętał, że pełni służbę wartowniczą, i traktował to bardzo poważnie. Kiedy lądujący Tupolew wychylił się spoza budynków na skraju lotniska, sierżant wycedził przez zęby: “Co za cholera…?” i wyprostował się, jakby kij połknął. Nigdy nie był w Rosji ani w ogóle na Wschodzie, ale z upodobaniem czytał wszystko na ten temat. Może niewiele słyszał o zimnej wojnie, ale dobrze wiedział, że komuniści mogą zaatakować w każdej chwili – jeśli ludzie tacy jak on, Leroy Coker, nie okażą czujności. Okazywał więc najwyższą czujność, ilekroć widział czerwoną gwiazdę albo sierp i młot. Kiedy samolot się w końcu zatrzymał, Coker zdjął z ramienia karabinek, złożył się i krótką serią rozwalił opony przedniego podwozia.

Miszkin i Łazariew poddali się trzy godziny później. Ich plan przewidywał uwolnienie pasażerów, zatrzymanie załogi, wzięcie na pokład trzech zachodnioberlińskich notabli i lot najprostszą drogą do Tel Awiwu. Ale pokrzyżowała te plany konieczność wymiany przednich kół w Tu-134; Rosjanie na pewno by ich nie dostarczyli. A kiedy dowódca bazy US Air Force dowiedział się o śmierci Rudenki, odmówił także porywaczom własnego samolotu. Strzelcy wyborowi otoczyli Tupolewa; dwaj porywacze nie mieli już szans, nawet pod groźbą użycia broni, przeprowadzić swoich zakładników do innej maszyny. Snajperzy poradziliby sobie z nimi. Po trwających godzinę negocjacjach z dowódcą bazy opuścili więc samolot z rękami nad głową.

Tego samego wieczoru zostali formalnie przekazani władzom Berlina Zachodniego, aresztowani i postawieni w stan oskarżenia.

9.

Twarz ambasadora ZSRR wyrażała zimną wściekłość, gdy pojawił się drugiego stycznia w Departamencie Stanu u Davida Lawrence'a. Amerykański sekretarz stanu przyjął go na życzenie (choć może lepszym słowem byłoby: żądanie) strony radzieckiej. Ambasador odczytał swój oficjalny protest drewnianym, jednostajnym głosem. Kiedy skończył, położył tekst na biurku Amerykanina. Lawrence, który już wcześniej doskonale wiedział, o co chodzi, miał gotową odpowiedź, przygotowaną przez jego radców prawnych, z których aż trzech stało teraz za jego fotelem.

Przyznał, że Berlin Zachodni istotnie nie jest suwerennym krajem, ale miastem pod okupacją czterech mocarstw. Jednakże alianci zachodni już dawno uzgodnili, że w dziedzinie wymiaru sprawiedliwości wszystkie sprawy kryminalne i cywilne rozpatrywać będą sądy zachodnioberlińskie, pozostawiając siłom okupacyjnym sądzenie tylko tych przestępstw, które naruszają prawo wojskowe aliantów. Porwanie samolotu pasażerskiego – ciągnął – choć jest ciężkim przestępstwem, nie zostało dokonane przez obywateli USA ani przeciwko obywatelom USA, ani na terenie amerykańskiej bazy wojskowej. Jest to zatem sprawa podlegająca jurysdykcji cywilnej. Rząd Stanów Zjednoczonych stwierdza, że nie ma prawa przetrzymywać na terytorium Berlina Zachodniego osób nie będących obywatelami USA, ani dowodów rzeczowych nie będących własnością amerykańską – nawet jeśli ów samolot wylądował w bazie US Air Force. Lawrence nie widzi zatem innego wyjścia, jak odrzucić protest.