Выбрать главу

– Czy jest możliwe – spytał Pietranow, stronnik Wiszniajewa – że ci dwaj ludzie to ci sami, którzy zabili Iwanienkę?

Jego pytanie zelektryzowało salę.

– Nie mamy żadnego powodu tak sądzić – odpowiedział stanowczo Pietrow. – Wiemy już, że porywacze są mieszkańcami Lwowa, nie Kijowa. To po prostu dwaj Żydzi, którym odmówiono pozwolenia na emigrację. Oczywiście bierzemy pod uwagę i to, ale jak dotąd nie widać żadnego związku między tymi sprawami.

– Ale gdyby taki związek został wykryty, będziemy oczywiście o tym powiadomieni? – spytał Wiszniajew.

– To się rozumie samo przez się – mruknął Rudin.

Wezwano stenografów i przystąpiono do omawiania postępów w Castletown oraz szczęśliwego zakupu 10 milionów ton ziarna pastewnego. Wiszniajew już się nie odzywał. Ryków starał się jak mógł wykazać, że już z tą ilością zakupionego ziarna Związek będzie mógł przetrwać zimę i wiosnę bez większych ustępstw w dziedzinie zbrojeń. Marszałek Kierenski kwestionował wprawdzie to twierdzenie, ale Komarów musiał przyznać, że zakup 10 milionów ton paszy pozwoli mu wydać natychmiast z magazynów tę samą ilość ziarna i tym samym zapobiec wielkiej rzezi. Stronnicy Rudina jeszcze raz utrzymali swoją wątłą przewagę.

Kiedy członkowie Biura rozchodzili się, Rudin odciągnął na bok Wasyla Piętrowa.

– Ci dwaj Żydzi… rzeczywiście nie mają nic wspólnego ze śmiercią Iwanienki?

– Może i mają – przyznał Pietrow. – Wiemy oczywiście, że to oni dokonali przedtem napadu w Tarnopolu, a więc mieli możliwość wyjeżdżania poza Lwów. Mamy ich odciski palców z samolotu. Pasują do odcisków wziętych w ich mieszkaniach we Lwowie. Nie znaleźliśmy tam butów, których ślady były w Kijowie na miejscu morderstwa, ale nadal szukamy tych butów. I jeszcze jedno: mamy niewielki fragment odcisku palca z samochodu, który potrącił matkę Iwanienki. Staramy się teraz, przez naszych ludzi w Berlinie, zdobyć pełne odciski palców tych drani. Jeśli będą się zgadzać…

– Przygotujcie od razu plan na taką ewentualność – przerwał Rudin. – Rozpatrzcie możliwość zlikwidowania ich w więzieniu w Berlinie Zachodnim. Tak na wszelki wypadek. I jeszcze jedno: jeśli okaże się, że to rzeczywiście są zabójcy Iwanienki, zawiadom mnie… a nie Biuro.

Najpierw ich załatwimy, a dopiero potem poinformujemy naszych kochanych towarzyszy.

Pietrowowi zaschło w gardle: oszukiwanie Biura Politycznego – to już była gra o najwyższe stawki, jakie można sobie wyobrazić. Jeden fałszywy krok i lecisz w przepaść; i nie będzie żadnej siatki ochronnej. Przypomniał sobie, co mówił mu Rudin przy kominku dwa tygodnie temu: przy remisowym układzie sił ewentualne komplikacje po śmierci Iwanienki mogą sprawić, że ktoś z “naszych” przejdzie na drugą stronę – i nie będzie już żadnych rezerwowych asów do zagrania.

– Tak jest! – powiedział tylko.

Dokładnie w połowie tego miesiąca zachodnioniemiecki kanclerz Dietrich Busch przyjął w swoim biurze – w budynku Kancelarii Republiki, tuż obok starego pałacu Schaumberg – ministra sprawiedliwości Ludwiga Fischera. Stojąc przed panoramicznym oknem szef rządu patrzył na rozciągający się za nim zaśnieżony plac Kancelarii. Jednakże nic z owej mroźnej atmosfery styczniowej, jaka ogarnęła miasto i rzekę, nie przenikało do wnętrza nowoczesnego budynku Urzędu Kanclerskiego; było tu na tyle ciepło, by zdjąć marynarkę i podwinąć rękawy koszuli.

– Co nowego w sprawie Miszkina i Łazariewa? – spytał Busch.

– To dziwne – odparł minister sprawiedliwości – ale oni są bardziej skłonni do współpracy, niż można było oczekiwać. Wygląda na to, że chcą jak najszybciej stanąć przed sądem.

– To świetnie, my przecież chcemy dokładnie tego samego. Będziemy szybko mieli to z głowy. Ale… co pan ma właściwie na myśli mówiąc, że są skłonni do współpracy?

– Zaproponowano im głośnego adwokata, znanego z poglądów prawicowych. Powstał nawet specjalny fundusz na ten cel, może z jakichś prywatnych dotacji niemieckich, a może z kasy Ligi Obrony Żydów z Ameryki… nie wiem. Nie zgodzili się na tego obrońcę, bo chciał zrobić z procesu wielki spektakl, barwny obraz terroru KGB wobec tamtejszych Żydów i ich walki z tym terrorem.

– I prawicowy adwokat chce się tego podjąć?

– Och, pan przecież wie, że dzisiaj dla prawicy każdy środek jest dobry, byle przyłożyć Rosjanom… Tymczasem Miszkin i Łazariew wolą uznać w całości swoją winę i powoływać się tylko na okoliczności łagodzące. I upierają się przy takiej linii obrony. Będą twierdzić, że broń wypaliła przypadkowo, kiedy samolot uderzył kołami w pas startowy. Jeśli tak powiedzą, ich nowy obrońca wystąpi o przekwalifikowanie sprawy… z morderstwa na nieumyślne zabójstwo.

– Myślę, że możemy im to załatwić. Ile dostaliby w takim przypadku?

– Łącznie z wyrokiem za porwanie samolotu piętnaście do dwudziestu lat. Oczywiście po odbyciu jednej trzeciej kary darowano by im resztę. Są młodzi, mają po dwadzieścia parę lat. Przed trzydziestką byliby już na wolności.

– A więc jednak co najmniej pięć lat – odetchnął z ulgą Busch. – Bo już się obawiałem, że to będzie pięć miesięcy. No, ale za pięć lat będą już tylko nazwiskami z archiwum sądowego. Pamięć jest krótka.

Po chwili namysłu ciągnął dalej.

– Niech więc tak będzie. Rosjanom się to oczywiście nie spodoba, ale co nas to obchodzi? Oni będą się oczywiście za morderstwo domagać dożywocia, a to by oznaczało w praktyce dwadzieścia lat.

– Jest coś jeszcze – przerwał te rozmyślania Fischer. – Om chcą, żeby po procesie przenieść ich do jakiegoś więzienia w Niemczech Zachodnich.

– Po co?

– Boją się wendety ze strony KGB. Uważają, że będą bezpieczniejsi tutaj niż w Berlinie.

– Bzdura! Będą sądzeni w Berlinie i tam też odsiedzą wyrok. Rosjanie ani myślą załatwiać swoich porachunków w berlińskim więzieniu. Nie odważyliby się… Zresztą możemy ich przenieść po jakimś roku. Ale nie teraz… No, Ludwig, niech się pan bierze do roboty. Powinniśmy to załatwić szybko i gładko, skoro oni, jak pan powiada, “chcą współpracować”. Tylko niech pan trzyma prasę z daleka ode mnie, przynajmniej do wyborów. I ambasadora ZSRR także.

Poranne słońce nad Czitą odbijało się w lśniącym jak lustro pokładzie ogromnego tankowca, który już od dwóch i pół miesiąca stał przy nabrzeżu wyposażeniowym. W ciągu tych siedemdziesięciu pięciu dni “Freya” przeszła gruntowną metamorfozę. Przez wszystkie te dni i noce w jej nieruchomym, martwym kadłubie mrowiły się i uwijały skrzętnie maleńkie istoty. Setki mil kabli, rur, węży gumowych i przewodów elektrycznych oplotły jej ciało. Zainstalowano i uruchomiono istny labirynt połączeń elektrycznych, zmontowano i sprawdzono niewiarygodnie skomplikowany system pomp. Sterowane komputerem urządzenia, służące do napełniania i opróżniania gigantycznych zbiorników, popychające statek naprzód i wstecz, pozwalające nawigować całymi tygodniami bez sternika, obserwować gwiazdy na niebie i dno morskie pod kilem – wszystko to było już na swoim miejscu.

Gotowe były też spiżarnie i chłodnie, przeznaczone na żywność dla załogi; zainstalowano meble, drzwi i okucia, żarówki, umywalnie, piece kuchenne, centralne ogrzewanie i klimatyzację. Wyposażono salę kinową, saunę, trzy bary, dwie jadalnie. Były już w kajutach łóżka, miękkie wykładziny na podłogach i nawet wieszaki w szafach.

Pięciopiętrowa nadbudówka przekształciła się z pustej skorupy) w luksusowy hotel; mostek kapitański, kabina radiooperatora i centrala komputerowa wypełniły się procesorami, kalkulatorami, magazynami] pamięci i systemami kontrolnymi. Kiedy już ostatni robotnik zabrał) swoje narzędzia i opuścił pokład, tankowiec był – pod względem! wielkości, pojemności, mocy silników, komfortu i doskonałości technicznej – absolutnym szczytem osiągnięć technologii morskiej.