Выбрать главу

Sir Nigel westchnął ciężko.

– Zapewniam panią, że zrobię wszystko, co w mojej mocy. Ma pani na to moje słowo.

– I ruszył z powrotem do swojej kwatery głównej.

Do głównej bazy innej służby specjalnej, SBS, która mieściła się w Poole w hrabstwie Dorset, zadzwonił ze swego biura w Ministerstwie Obrony pułkownik Holmes. Major Simon Fallon musiał oderwać się od kufla piwa, którym raczył się w kasynie oficerskim. Obaj komandosi znali się dobrze, rozmowa nie wymagała więc żadnych wstępów.

– Na pewno śledzisz aferę “Freyi”? – zaczął Holmes.

Z drugiej strony odpowiedział mu pełen satysfakcji chichot.

– Wiedziałem, że przyjdzie koza do wożą. Czego się po nas spodziewają?

– Sprawa się gmatwa – mówił Holmes. – Możliwe, że Niemcy zmienią zdanie i zatrzymają tych dwóch figlarzy w Berlinie na dłużej. Przed chwilą byłem na kolejnej naradzie UNICORNE. Oni nie lubią tych rzeczy, ale chcą przynajmniej poznać nasze propozycje. Masz już jakieś konkretne pomysły?

– Oczywiście! Myślałem nad tym przez cały dzień. Ale potrzebny mi jest model i plan statku. No i oczywiście sprzęt.

– W porządku. Plan już mam. Gorzej z modelem. Mam inny, choć podobnej konstrukcji. Na razie zbierz chłopaków. Weź z magazynu potrzebny sprzęt: aparaty do nurkowania, magnezy, całe żelastwo, gaz obezwładniający… Zresztą sam wiesz najlepiej. Marynarka z Port-land zajmie się waszym transportem. A teraz zostaw tam wszystko pod opieką jakiegoś łebskiego faceta, wskakuj do samochodu i przyjeżdżaj do Londynu. Chcę cię tu jak najszybciej widzieć.

– Rozumiem. Sprzęt jest już wybrany i zapakowany. Siedzimy na walizkach. Załatw jak najszybciej transport. No to cześć, ruszam.

Kiedy mocno zbudowany, krępy major wszedł z powrotem do baru, zapanowała cisza. Jego oficerowie wiedzieli już, że telefon był z Londynu i że był to ważny telefon. W ciągu paru minut wyciągnęli z koszar podoficerów i żołnierzy, a sami przebrali się z cywilnych ubrań w czarne mundury i zielone berety ich formacji. Już przed północą czekali na kamiennym nabrzeżu nad kanałem, wcinającym się głęboko w pilnie strzeżone tereny bazy Marines. Czekali na jednostki marynarki wojennej, które miały ich zabrać wraz ze sprzętem na miejsce przeznaczenia.

Księżyc świecił jasno nad przylądkiem Portland, gdy o północy trzy łodzie patrolowe wyszły z portu. “Sabre”, “Cutlass” i “Scimitar” skierowały się na wschód, w stronę Poole. Manetki gazu powędrowały na pozycję “cała naprzód”. Trzy dzioby uniosły się wysoko w górę, za rufami pojawiły się kaskady piany, a grzmot silników wypełnił zatokę.

Wstęgę szosy biegnącej przez Hampshire w stronę Londynu oświetlał aż po horyzont ten sam księżyc. Luksusowy rover majora Fallona żarłocznie połykał kolejne mile.

– I co ja, u diabła, mam powiedzieć temu Buschowi? – spytał prezydent Matthews swoich doradców.

W Waszyngtonie była piąta po południu. Choć w Europie już dawno zapadła noc, tutaj promienie słońca wciąż jeszcze oświetlały różany ogród za oknami, reagujący pierwszymi pąkami na ciepłą wiosenną pogodę.

– Nie sądzę, aby mógł pan powtórzyć mu treść rozmowy z Kirowem – zaczął Robert Benson.

– Dlaczego? Przecież powiedziałem to już pani Carpenter, a ona oczywiście powtórzy Irvine'owi.

– Jest pewna istotna różnica – wyjaśnił dyrektor CIA. – Joan Carpenter ma do rozwiązania tylko pewne problemy techniczne, związane z przewidywanym skażeniem, i ma do tego dobrych ekspertów. Nie musi o wszystkim informować swojego Gabinetu. Natomiast Busch ma zatrzymać w więzieniu Miszkina i Łazariewa, i tym samym zaryzykować wielką katastrofę dla Niemiec i ich sąsiadów. Jestem prawie pewien, że będzie chciał przekonsultować tę decyzję ze swoim rządem…

– To człowiek sztywnych zasad – poparł Bensona Lawrence. – Jeśli dowie się, że chodzi o Traktat Dubliński, tym bardziej będzie chciał podzielić się tą wiadomością z członkami Gabinetu.

– I na tym właśnie polega problem – podjął swój wywód Benson. – Natychmiast dowie się o tym piętnaście dalszych osób. Niektórzy z nich z kolei wygadają się przed żonami, przed współpracownikami. Pamiętamy przecież, jak to było z aferą tego Guillaume'a, współpracującego z wywiadem NRD. W Bonn jest stanowczo za dużo przecieków. A jeśli ta sprawa wyjdzie na jaw, możemy się pożegnać z Traktatem Dublińskim, bez względu na to, jak się skończy awantura na Morzu Północnym.

– Moi panowie, połączenie będzie już za chwilę. Co mam mu powiedzieć, do cholery?

– Proszę powiedzieć, że uzyskał pan informacje, których nie można powierzyć linii telefonicznej, nawet linii specjalnie zabezpieczonej – zaproponował Poklewski. – Może pan powiedzieć, że uwolnienie Miszkina i Łazariewa w ciągu najbliższych paru godzin spowoduje katastrofę znacznie gorszą niż ta, którą grożą terroryści na “Freyi”. I niech pan poprosi, żeby dał nam trochę więcej czasu.

– Ile? – spytał prezydent.

– Jak najwięcej – odparł Benson.

– A jak i ten czas się wyczerpie? – prezydenta nie opuszczały wątpliwości.

W tym momencie głos sekretarki oznajmił, że jest już połączenie z Bonn. Kanclerz Busch czekał przy aparacie w swoim własnym domu: specjalna linia z Waszyngtonu sięgała również tutaj. Nie trzeba było tłumacza, Diertrich Busch mówił płynnie po angielsku. Matthews zresztą przez dobre dziesięć minut nie dopuszczał go do głosu, a im dłużej mówił, w tym głębsze zdumienie wpadał szef niemieckiego rządu.

– Ale, na litość boską, dlaczego? – przerwał wreszcie potok wymowy Matthewsa. – Czy to godzi w jakiś sposób w Stany Zjednoczone?

Prezydent omal się nie wygadał. Powstrzymał go w ostatniej chwili ostrzegawczy gest Bensona.

– Dietrich, niechże pan zrozumie. Musi mi pan zaufać. Przez telefon, nawet przez tak strzeżoną linię, nie można wszystkiego powiedzieć.

Pojawił się nowy element sprawy, coś, co ma dla nas ogromne znaczenie. Powiem tylko tyle, ile mogę. Dowiedzieliśmy się czegoś ważnego o tych dwóch ludziach. Ich uwolnienie teraz, w ciągu najbliższych paru godzin, wywołałoby katastrofalne skutki. Dlatego proszę o czas, Dietrich, o trochę więcej czasu. Niech pan poczeka z ich uwolnieniem, dopóki nie zdołamy opanować pewnych wydarzeń.

Niemiecki kanclerz słuchał tych słów w swoim gabinecie i intensywnie myślał nad odpowiedzią. Rozpraszały go nieco dźwięki muzyki Beethovena, dobiegające spoza uchylonych drzwi salonu. Telefon przerwał mu miłą sjestę z cygarem przy muzyce z płyt. To, co mówił teraz amerykański prezydent, Busch przyjmował – określając rzecz oględnie – z pewnym niedowierzaniem. W jego przekonaniu transatlantycka linia specjalna, zainstalowana wiele lat temu dla zapewnienia łączności między rządami krajów NATO, regularnie sprawdzana – była stuprocentowo bezpieczna. Równie niedostępne dla niepowołanych uszu było połączenie Waszyngtonu z ambasadą USA w Bonn. Prezydent mógłby skorzystać z tej drogi, gdyby istotnie chciał przekazać kanclerzowi jakąś supertajną wiadomość. To, że Waszyngton po prostu nie ufa dyskrecji jego Gabinetu – po wykrytych już nieraz przypadkach działalności wschodnich szpiegów w samym centrum władzy nad Renem – jakoś nie przyszło kanclerzowi do głowy.

Z drugiej strony – myślał – prezydent Stanów Zjednoczonych nie dzwoniłby o tej porze i nie podnosiłby alarmu bez powodu. Musiał mieć powód, i to ważny – tego Busch był pewien. Tak czy inaczej, postanowił, nie będzie mógł spełnić prośby Matthewsa bez uprzednich konsultacji.