Выбрать главу

Podszedł do iluminatora i popatrzył na oddalony o pięć mil niski, podłużny kontur pod wschodzącym słońcem. Wyobraził sobie nagle, jak jego magnezowe pociski zapalające przebijają delikatną powłokę “Freyi” i wybuchają w ładowniach pełnych łatwopalnej cieczy. Myślał o tych dwudziestu dziewięciu ludziach, stłoczonych głęboko pod linią wodną, osiemdziesiąt stóp pod falami, w stalowej trumnie, daremnie czekających na ratunek. Pomyślał o ich rodzinach. Gwałtownym ruchem zmiął trzymany w ręku papier.

– Panie prezydencie! – wyszeptał. – Nie wiem, czy jestem do tego zdolny.

16.

Od 8.00 do 15.00

“Dietskij Mir” -.,Świat Dziecka” – to największy w Moskwie sklep z zabawkami: cztery piętra lalek, misiów, nakręcanych samochodzików i kolorowych gier. W porównaniu z analogicznym sklepem na Zachodzie wystawa jest tu prymitywna, a wybór niewielki, ale we wschodniej stolicy jest to niewątpliwie jeden z najbogatszych, najbarwniejszych magazynów – jeśli rzecz jasna nie liczyć dolarowych sklepów “Bieriozka”. Chyba tylko złośliwej ironii losu należy zawdzięczać, że “Dietskij Mir” sąsiaduje – przez plac Dzierżyńskiego – z instytucją, której żadną miarą nie można nazwać dziecięcym rajem: z kwaterą główną KGB.

O dziesiątej rano (na Morzu Północnym była dopiero ósma) Adam Munro czekał tutaj w samoobsługowym stoisku z miękkimi zabawkami. Oglądał właśnie z uwagą nylonowego misia, jakby zastanawiając się, czy kupić go dla swych latorośli. Dwie minuty później do tej samej półki podeszła inna osoba. Kątem oka Adam zauważył, że Walentyna jest blada, a jej zwykle pełne, czerwone usta – ściągnięte i zmartwiałe. Ale jej głos nie zdradzał większych emocji; był jak zawsze niski, cichy – ot, przygodna rozmowa dwojga nieznajomych w sklepie.

– Widziałam ten protokół. To poważna sprawa.

Zdjęła z półki zabawkę – małpkę ze sztucznego futra – i spokojnie opowiedziała mu o swoim odkryciu.

– To niemożliwe – szepnął Munro – przecież on wciąż jest w szpitalu po zawale serca.

– Nie. Został zastrzelony trzydziestego pierwszego października ubiegłego roku na ulicy w Kijowie.

Dwie ekspedientki oparte o ścianę kilka kroków od nich obrzuciły rozmawiającą parę przelotnym spojrzeniem, ale natychmiast powróciły do swoich plotek. Jedną z nielicznych zalet kupowania w moskiewskich sklepach jest kompletna obojętność i brak zainteresowania ze strony sprzedawców.

– A zrobili to ci dwaj z Berlina? – domyślił się Munro.

– Wszystko na to wskazuje – przytaknęła. – Jeśli uciekną do Izraela, mogą ogłosić to publicznie, a to byłaby niedopuszczalna kompromitacja.

– W każdym razie upadłby Maksym Rudin – przyznał Munro. – Nic dziwnego, że nie zgadza się na ich uwolnienie. Po prostu nie może, nie ma innego wyjścia… Ale co z tobą, nic ci nie grozi?

– Nie wiem… Myślę, że nie jest dobrze. Oni chyba coś podejrzewają. Nic nie mówią, ale czuję to. A jak jeszcze strażnik z bramy doniesie o moim nocnym wyjeździe, a ten z centrali telefonicznej dołoży swoje, jak złożą to wszystko razem…

– Posłuchaj, Wału, zabiorę cię stąd szybciej, niż obiecywałem, już za parę dni.

Po raz pierwszy w czasie tego spotkania obróciła ku niemu twarz. Dopiero teraz dostrzegł, że jej oczy są pełne łez.

– Za późno na to, Adamie. Zrobiłam to, o co prosiłeś… teraz nie mam już szans.

Wspięła się na palce i szybko go pocałowała, wywołując zdumienie plotkujących ekspedientek.

– Żegnaj, kochany. Tak bardzo żałuję…

Odwróciła się i odeszła. Przed wyjściem zatrzymała się na chwilę, by się opanować, potem wyszła z kolorowego sklepu na szarą ulicę, jak niegdyś z Zachodu na Wschód, przez ostatnie nie zamknięte jeszcze przejście w Murze. Munro, wciąż z lalką w rękach – teraz była to uśmiechnięta dojarka w koronkowym czepku – stał i patrzył, jak Walentyna idzie chodnikiem, by za chwilę zniknąć mu z oczu. Naprzeciw drzwi jakiś człowiek w szarym płaszczu czyścił szybę samochodu; gdy Walentyna wyszła, skinął głową komuś, kto był w środku wozu i wolno ruszył za nią.

Adam poczuł, jak strach i gniew puchną mu w gardle wielką ołowianą kulą. Nie słyszał już rozmowy ekspedientek – jego uszy wypełnił wewnętrzny krzyk rozpaczy. Dłoń zacisnęła się na plastikowej głowie lalki, miażdżąc i krusząc uśmiechniętą różową buzię. Nie widział, kiedy i jak pojawiła się przed nim sprzedawczyni.

– Pan to połamał – stwierdziła rzeczowo. – Cztery ruble.

Jeśli burza interwencji prasy i publiczności, w jakiej znalazł się kanclerz zachodnioniemiecki poprzedniego popołudnia, zasługiwała istotnie na tę nazwę, to huragan pretensji i pytań, jaki spadł na niego w sobotę, był już istną trąbą powietrzną. Biurko ministra spraw zagranicznych zasypane było pilnymi notami – z ambasad Finlandii, Norwegii, Szwecji, Danii, Francji, Holandii, Belgii – a w każdej była prośba o jak najszybszą audiencję dla ambasadora. Wszystkie prośby zostały spełnione i każdy ambasador miał okazję osobiście zadać ministrowi stereotypowe pytanie: “Co tu się, do diabła, dzieje?” – oczywiście ubrane w uprzejmą dyplomatyczną frazeologię.

Gazety, stacje radiowe i telewizyjne wezwały do pracy, mimo weekendu, wszystkich swoich ludzi i próbowały zapewnić publiczności pełną informację – ale nie było to łatwe. Prasa nie dysponowała żadnym zdjęciem “Freyi” wykonanym po ataku terrorystów; te, które zrobił prywatny fotograf francuski, skonfiskowała policja, a on sam wylądował w areszcie. Jego zdjęcia poddano zresztą starannej analizie w Paryżu, ale nie przyniosły one więcej informacji niż fotografie z Nimroda, które rząd francuski systematycznie otrzymywał.

Wobec braku konkretnych informacji z właściwych źródeł, gazety próbowały dróg okrężnych. Dwaj przedsiębiorczy Anglicy przekupili personel hotelu “Hilton” w Rotterdamie, potem w mundurach pożyczonych od obsługi próbowali dostać się do nadbudówki, w której – jak w fortecy – chronili się Harry Wennerstrom i Liza Larsen. Inni szukali kontaktu z byłymi premierami i ministrami albo z kapitanami wielkich tankowców. Zawrotne sumy proponowano żonom marynarzy “Freyi” – prawie wszystkie natychmiast wytropiono – za to jedynie, by dały się sfotografować w pozie modlitwy: modlitwy za szczęśliwe ocalenie ich mężów.

Pewien były oficer Legii Cudzoziemskiej proponował, że odbije “Freyę” sam, za sumę miliona dolarów. Czterech arcybiskupów i siedemnastu parlamentarzystów – kierując się zapewne różnymi motywami i ambicjami – zgłosiło się w charakterze dobrowolnych zakładników w miejsce kapitana Larsena i jego załogi.

– Każdy oddzielnie czy hurtem? – zadrwił kanclerz Busch, kiedy mu o tym powiedziano. – Osobiście wolałbym, żeby zamiast tych dobrych marynarzy znalazł się tam pan William Matthews. Wtedy mógłbym zwlekać z decyzjami choćby i do Bożego Narodzenia.

Przed południem zaczął 'przynosić owoce przeciek informacyjny, zorganizowany z pomocą dwu supergwiazd niemieckiego dziennikarstwa. Ich aluzje w komentarzach radiowych i telewizyjnych zostały podchwycone i rozwinięte przez inne redakcje. Coraz powszechniejsze stawało się przekonanie, że w godzinach poprzedzających świt Dietrich Busch działał pod przemożną presją Ameryki. Bonn odmówiło potwierdzenia tych sugestii, ale też im nie zaprzeczyło. A te wymijające odpowiedzi rzecznika rządowego też miały swoją wartość dla prasy.

Toteż kiedy nad Waszyngtonem – pięć godzin później niż nad Europą – wstawał świt, główny ciężar zainteresowań prasy przeniósł się już na Biały Dom. Od szóstej akredytowani w Waszyngtonie dziennikarze głośno domagali się rozmowy z samym prezydentem. Musieli zadowolić się rozmową z rzecznikiem prasowym, od którego jednak niczego nowego się nie dowiedzieli. Nękany ze wszystkich stron rzecznik robił wciąż uniki, bo sam nic właściwie nie wiedział. Jego ponawiane wciąż prośby o komentarz z Owalnego Gabinetu przyniosły w odpowiedzi jedynie instrukcję, że “to jest sprawa wyłącznie europejska, a Europejczycy robią, co uważają za najlepsze”. To wyjaśnienie odrzucało kamyczek z powrotem do ogródka kanclerza Buscha. A on złościł się coraz bardziej. Złościł się też prezydent Matthews.