Выбрать главу

– Dobrze – powiedział. – Za kwadrans siódma Azamat włączy syrenę statku. Jednocześnie wyruszy kuter i pierwsza grupa. Azamat i ja odpłyniemy parę minut później. Wszyscy macie ubrania na zmianę i dokumenty? Po dotarciu do brzegów Holandii rozpraszamy się. Każdy ucieka na własny rachunek.

Wyjrzał za burtę. Obok rybackiego kutra kołysały się na wodzie dwa pneumatyczne ślizgacze. Wyciągnięto je z ładowni kutra i napompowano dopiero w ciągu ostatniej godziny. Większy miał czternaście stóp długości i mógł pomieścić pięć osób. Drugi, dziesięciostopowy, zapewniał wygodną podróż dwóm ludziom. Czterdziestokonne silniki pozwalały każdemu z nich rozwinąć na spokojnym morzu prędkość do trzydziestu pięciu węzłów.

– Długo tam już nie zostaną – ocenił major Fallon, oparty o reling na dziobie “Cutlassa”.

Trzy łodzie pościgowe, ukryte dotąd po zachodniej stronie “Argylla”, przeciągnięto pod osłoną mgły za rufę krążownika. Stały teraz na kotwicy, burta przy burcie, celując dziobami w “Freyę”, odległą o pięć mil. Komandosi z SBS, w pełnej gotowości bojowej – z pistoletami maszynowymi, granatami i nożami – rozdzielili się teraz: po czterech na każdą łódź. Na pokładzie “Sabre” było nadto czterech saperów z Marynarki Królewskie]. Gdy tylko krążący w górze Nimrod zamelduje, że kuter terrorystów oddalił się od supertankowca na trzy mile, “Sabre” popłynie prosto do “Freyi”, by uwolnić załogę i rozbroić ładunki wybuchowe. “Cutlass” i “Scimitar” pognają za terrorystami i zapolują na nich, zanim ich kuter zniknie w labiryncie kanałów i wysepek, jakim jest wybrzeże holenderskie na południe od ujścia Mozy.

Major Fallon dowodził grupą pościgową z pokładu “Cutlassa”. Niestety, miał tu towarzystwo, które najwyraźniej mu nie odpowiadało: tuż obok stał człowiek z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, niejaki pan Munro.

– Niech się pan chociaż schowa, jak podejdziemy do nich bliżej – perswadował major. – Oni mają broń maszynową i pistolety, a może i coś więcej. Prawdę mówiąc, nie bardzo rozumiem, dlaczego upiera się pan płynąć z nami?

– Powiedzmy, że mam z tymi draniami osobiste porachunki, zwłaszcza z panem Swobodą.

– Ja też – mruknął ponuro Fallon. – I ten Swoboda jest mój!

Na pokładzie USS “Moran” komandor Manning wysłuchał wiadomości o bezpiecznym przybyciu dwóch berlińskich więźniów do Izraela z tym samym uczuciem ulgi, co Drake i Larsen na “Freyi”. Dla niego, podobnie jak dla Larsena, był to koniec koszmaru. Nie będzie już musiał ostrzeliwać “Freyi”. Teraz martwił się tylko tym, że szybkie łodzie patrolowe Marynarki Królewskiej odbiorą mu przyjemność zapolowania na terrorystów. Bo udręka, jaką przeżywał Manning przez ostatnie półtora dnia, teraz przerodziła się w mściwy gniew.

– Chętnie zająłbym się tym Swobodą – powiedział do komandora-podporucznika Olsena. – Z przyjemnością skręciłbym mu kark.

Radary “Morana” – podobnie jak “Argylla”, “Brunnera”, “Bredy” i “Montcalma” – systematycznie omiatały horyzont, by nie przeoczyć startu kutra porywaczy od burty “Freyi”. Jednak do szóstej trzydzieści nie zanotowały żadnego ruchu wokół supertankowca. Przednie działo “Morana”, nadal załadowane i gotowe do strzału, obróciło się w swojej wieżyczce. Teraz nie było już wymierzone w “Freyę”; ale w punkt na morzu oddalony od niej dokładnie o trzy mile na południowy wschód.

W areszcie policyjnym pod ulicami Tel Awiwu dziesięć minut po ósmej Lew Miszkin poczuł nagle silny ból w piersi. Miał wrażenie, jak gdyby ostra, twarda skała zaczęła szybko rozrastać się w jego płucach. Otworzył usta, by krzyknąć, ale zabrakło mu tchu. Runął twarzą na ziemię i skonał na podłodze celi.

Policjant, który pełnił wartę za drzwiami, miał rozkaz zaglądać do celi nie rzadziej niż co dwie, trzy minuty. Toteż nie upłynęło nawet sześćdziesiąt sekund od śmierci Miszkina, kiedy oko policjanta pojawiło się znowu w otworze judasza. Głośnym krzykiem zaalarmował natychmiast swoich kolegów, nerwowo manipulując jednocześnie kluczem w zamku. Tymczasem z dalszej części korytarza przybiegł na pomoc opiekun Łazariewa. Razem wpadli do celi i pochylili się nad leżącym człowiekiem.

– On nie żyje – wyszeptał po chwili któryś z wartowników. Drugi wybiegł na korytarz i nacisnął guzik alarmu. Potem obaj pognali do celi Łazariewa i pospiesznie ją otworzyli.

Drugi więzień siedział zgięty wpół na pryczy, daremnie próbując stłumić szarpiące go paroksyzmy bólu.

– Co ci jest? – zawołał od drzwi strażnik, ale mówił po hebrajsku, a Łazariew nie znał tego języka. Zanim umarł, wyrzucił z siebie tylko trzy słowa, które strażnicy dobrze zapamiętali i które ich szef, który znał rosyjski, przetłumaczył później jako:

– Dowódca… KGB… martwy…

Nie powiedział nic więcej. Jego wargi zastygły. Leżał na pryczy, wlepiając niewidzące już oczy w niebieskie mundury policjantów.

Dzwonek alarmu ściągnął na dół naczelnika aresztu, kilkunastu innych dyżurujących funkcjonariuszy, a także lekarza, który właśnie spokojnie sączył kawę w gabinecie naczelnika. Lekarz szybko zbadał obydwa ciała, zajrzał do ust i gardła, poświecił latarką w oczy, próbował stetoskopem wychwycić ślady pulsu lub oddechu. Skończywszy te czynności w obu celach, wyszedł na korytarz z miną sfinksa. Naczelnik, szczerze przerażony, wyszedł za nim.

– Co im się mogło stać, na litość boską?

– Dowiemy się, jak zrobimy sekcję. Może zresztą będzie ją robił ktoś inny. Co do mnie, powiem tylko, że zostali otruci. Ot, co się stało!

– Ależ oni jeszcze nic tu nie jedli – zaprotestował policjant – ani nie pili. Dopiero teraz mieli dostać kolację. Może to na lotnisku… albo w samolocie?…

– Nie – odpowiedział stanowczo lekarz. – Gdyby to była trucizna o powolnym działaniu, nie zabiłaby ich obu jednocześnie. Każdy organizm reaguje inaczej. Musieli połknąć dużą dawkę jakiejś piorunującej trucizny… myślę, że to cyjanek potasu… najwyżej pięć, dziesięć sekund przed śmiercią.

– Przecież to niemożliwe! – krzyknął naczelnik aresztu. – Moi ludzie byli przez cały czas na korytarzu, nie wchodzili do cel. A obu więźniów poddano w momencie przybycia dokładnej rewizji. Sprawdziliśmy usta, nozdrza, odbytnice – wszystko! Zresztą, dlaczego mieliby popełnić samobójstwo? Przecież właśnie odzyskali wolność.

– Nie wiem – powtórzył lekarz. – Ale jestem pewien, że obaj umarli w parę sekund po zażyciu trucizny.

– Muszę zadzwonić natychmiast do Urzędu Premiera – oświadczył naczelnik więzienia z miną skazańca i skierował się do swego gabinetu.

Osobisty doradca premiera do spraw bezpieczeństwa, podobnie jak niemal wszyscy obywatele Izraela, był w przeszłości żołnierzem. Ale nigdy nie był żołnierzem zwyczajnym. Człowiek, znany dziś w promieniu pięciu mil od Knessetu po prostu jako Barak, zaczynał swoją karierę jako spadochroniarz, pod dowództwem Rafaela Eytana, legendarnego Rafula. Potem przeszedł do elitarnej jednostki generała Arika Sharona, sławnego batalionu 101, gdzie szybko awansował do stopnia majora. Przerwała tę piękną karierę kula, która w czasie pewnego porannego rajdu na dzielnicę palestyńską w Bejrucie zmiażdżyła jego rzepkę kolanową. Od tej pory specjalizował się w technicznym przygotowaniu różnych operacji zabezpieczających. Swoją rozległą wiedzę o tym, jak można by uśmiercić izraelskiego premiera, wykorzystywał dla jego ochrony. To on odebrał telefon z miejskiego aresztu i pospieszył z hiobową wieścią do gabinetu premiera Golena, który pracował tu jeszcze mimo późnej pory.

– W zamkniętej celi? – powtórzył machinalnie ostatnie słowa meldunku Baraka osłupiały premier. – A więc sami zażyli truciznę?

– Nie sądzę – odparł oficer. – Mieli raczej wszelkie powody, aby chcieć żyć.

– Czyli ktoś ich zabił?

– Wszystko na to wskazuje, panie premierze.

– Ale kto mógł chcieć ich śmierci?

– Oczywiście KGB. Jeden z nich tuż przed śmiercią bełkotał coś na temat KGB, po rosyjsku. Chciał chyba powiedzieć, że sam dowódca KGB chce ich zabić.

– Ależ oni nie mieli ostatnio żadnych kontaktów z KGB. Dwanaście godzin temu wyruszyli z więzienia Moabit. Przez następne osiem byli w rękach Brytyjczyków. Od dwóch godzin są u nas. Nic jeszcze tutaj nie jedli ani nie pili, absolutnie nic! A pan mi mówi, że połknęli silną truciznę. Jak?

Barak podrapał się w brodę; w jego oczach pojawił się błysk zrozumienia.

– Jest pewien sposób, panie premierze. Kapsułka z opóźnionym działaniem.

Wziął kartkę papieru i szybko narysował schemat.

– Może to być na przykład kapsułka składająca się z dwóch połówek, nagwintowanych w ten sposób, że można je skręcić w całość na chwilę przed połknięciem.

Premier patrzył na rysunek i wzbierał w nim gniew.

– Proszę mówić dalej.

– Jedna połówka jest ceramiczna, odporna zarówno na działanie soków trawiennych żołądka, jak i na znacznie mocniejszy kwas, którym napełnia się ją przed montażem obu części. Musi też być dostatecznie twarda, żeby nie połamały jej mięśnie przełyku. Druga połówka jest z plastiku, odpornego na soki trawienne, ale nie na silny, żrący kwas. W tej właśnie plastikowej połówce jest cyjanek. Zamknięta jest membraną z miedzi. Po skręceniu kapsułki kwas z połówki ceramicznej zaczyna przeżerać membranę. W tym czasie ofiara połyka kapsułkę. Parę godzin później – zależy to od grubości miedzianej membrany – kwas przedostaje się do części plastikowej. Na tej samej zasadzie zbudowane są często opóźniacze w zapalnikach. Po przeżarciu miedzi kwas bardzo szybko roztapia plastikową osłonę drugiej połówki. Razem z nim do układu pokarmowego przedostaje się cyjanek. Sądzę, że można przeciągnąć cały ten proces do jakichś dziesięciu godzin. W tym czasie nie strawiona kapsułka dociera do dwunastnicy. Trucizna, kiedy już wydostanie się z kapsułki, bardzo szybko przenika układem krwionośnym do serca.