– Będzie z niego marynarz – mówił ojciec, obserwując jego wyczyny z pomostu. – Nie żaden rybak, który kręci się w kółko przy brzegu, ale prawdziwy marynarz.
Miał zaledwie pięć lat, kiedy do Alesund przyszli Niemcy: wielkie chłopy w grubych szarych płaszczach, tratujące wszystko swymi ciężkimi buciorami. Ale dopiero dwa lata później poznał bliżej wojnę. Kiedyś latem, w czasie wakacji szkolnych, ojciec zabrał go na połów. Kuter ojca, wraz z całą flotyllą rybacką z miasteczka pod strażą niemieckiej łodzi torpedowej, wypłynął daleko w morze. W nocy Thora obudził jakiś ruch na pokładzie. Hen na zachodzie migotały jakieś światełka; były to szczyty masztów podobnej flotylli rybackiej – ale z “nieprzyjacielskich” teraz brytyjskich Orkadów. Obok ich kutra kołysała się na falach mała łódź wiosłowa, a na pokładzie załoga gorączkowo przerzucała skrzynki na śledzie. Przed oczyma zdumionego dziecka spod sterty skrzynek wyłonił się nagle młody mężczyzna. Był blady i wyczerpany. Tamci pomogli mu przejść do łódki, która po chwili zniknęła w ciemnościach, kierując się w stronę flotylli z Orkadów. Jeszcze jeden radiooperator z norweskiego ruchu oporu wyruszył tą drogą na przeszkolenie do Anglii. Ojciec surowo zażądał od Thora obietnicy, że nikomu nie powie, co widział. Jakiś tydzień później, pod wieczór, w Alesund zaterkotały karabiny maszynowe; nazajutrz matka kazała mu się modlić szczególnie gorąco za duszę poległego nauczyciela.
Nie miał jeszcze piętnastu lat – a rósł wtedy tak szybko, że matka nie mogła nastarczyć ubrań – kiedy i on stał się fanatykiem radia; w ciągu dwu lat sam zbudował sobie nadajnik. Ojciec patrzył na ten aparat z najwyższym podziwem, bo to już przekraczało jego wyobraźnię. Tuż po Bożym Narodzeniu 1951 szesnastoletni Thor złapał w swoim radiu sygnał SOS ze statku płynącego z burzą gdzieś na środku Atlantyku. Statek nazywał się “Flying Enterprise”; na dużej fali jego ładunek przesunął się, i statek miał teraz niebezpieczny przechył. Przez szesnaście dni świat i norweski chłopak obserwowali z zapartym tchem, jak kapitan Kurt Carlsen, Amerykanin duńskiego pochodzenia, odmawia opuszczenia tonącego statku i prowadzi go przez sztormy na wschód, ku południowej Anglii. Siedząc całymi godzinami na swoim stryszku, ze słuchawkami na uszach, Thor Larsen patrzył przez wąski dymnik na ocean szalejący za ujściem fiordu i całą siłą woli starał się dopomóc staremu frachtowcowi w bezpiecznym dobiciu do portu. Ale statek zatonął w końcu, 10 stycznia 1952, zaledwie pięćdziesiąt siedem mil od portu w Falmouth. Larsen śledził do końca jego agonię, potem z rozmów między asekurującymi statek holownikami dowiedział się jeszcze o uratowaniu niezłomnego kapitana. Zdjął słuchawki, odłożył je i zszedł na dół; rodzice siedzieli przy stole.
– Wiem już, kim chcę zostać – oświadczył stanowczo. – Będę kapitanem żeglugi wielkiej.
Miesiąc później wstąpił do marynarki handlowej.
Samolot dotknął ziemi, potem dokołował do miejsca postoju przed małym, schludnym budynkiem dworcowym. Za budynkiem, nad stawem pełnym gęsi, był parking. Tutaj czekała Liza, z szesnastoletnią córką Kristiną i czternastoletnim synem Kurtem. Oboje trajkotali jak sroki przez całą drogę z wyspy: najpierw promem przez cieśninę, później przez miasto, aż do ich domu na zacisznym przedmieściu Bogneset. Dom był komfortowy, stylizowany nieco na amerykańskie rancho.
Jak dobrze jest w domu! Można wybrać się z Kurtem na ryby na Borgund Fjord – tak jak kiedyś jego samego zabierał na połów ojciec. Można urządzić sobie piknik, chyba ostatni już w tym sezonie, na własnym małym jachcie albo na zielonych, kopulastych wysepkach, rozsianych po całej cieśninie. Miał przed sobą trzy tygodnie urlopu; potem Japonia, a w lutym obejmie dowództwo największego statku, jaki kiedykolwiek widział świat. Długą przeszedł drogę od tamtej drewnianej chaty na Buholmen – lecz Alesund wciąż było dlań domem. Dla tego potomka wikingów nie mogło być drugiego podobnego miejsca na ziemi.
Pod wieczór 23 września odrzutowiec typu Grummam Gulfstream, ze znakami pewnej dobrze znanej kompanii handlowej, wystartował z bazy lotniczej Andrews i skierował się na wschód, nad Atlantyk. Zbiorniki pełne były paliwa, lot bowiem miał się zakończyć dopiero na irlandzkim lotnisku Shannon. Kontrolę ruchu powietrznego poinformowano, że jest to prywatny lot czarterowy. Po wylądowaniu w Shannon samolot doprowadzono natychmiast na skraj lotniska, w mrok, daleko od budynków międzynarodowego portu lotniczego. Tutaj otoczyło go pięć czarnych limuzyn z ciemnymi szybami. Sekretarza stanu Davida Lawrence'a i jego współpracowników powitali ambasador USA i szef kancelarii, po czym pięć czarnych limuzyn szybko opuściło teren lotniska przez boczną bramę w ogrodzeniu. Pojechały przez śpiące wsie na północny zachód, w stronę hrabstwa Meath.
Tej samej nocy dwusilnikowy Tupolew-134 Aerofłotu, po uzupełnieniu paliwa na wschodnioberlińskim lotnisku Schónefeld, poleciał nad Niemcami, Holandią i Wielką Brytanią w stronę Irlandii. W oficjalnych meldunkach określano go jako samolot specjalny Aerofłotu, wiozący do Dublina delegację handlową. Tak właśnie brytyjska kontrola ruchu powietrznego zameldowała go swym irlandzkim kolegom, zaledwie minął brzegi Walii. W Irlandii przejęła go kontrola wojskowa; dwie godziny przed świtem wylądował w bazie Irlandzkiego Korpusu Lotniczego w Baldonnel pod Dublinem. Tutaj Tupolew zatrzymał się między dwoma hangarami, tak że niewidoczny był z głównego budynku lotniska. Na powitanie gości przyjechał ambasador ZSRR, irlandzki minister spraw zagranicznych i sześć czarnych limuzyn. Minister Ryków i jego świta wsiedli do samochodów, zaciągnęli wewnętrzne żaluzje i opuścili bazę lotniczą.
Na wysokim brzegu rzeki Boyne, w pięknej okolicy nie opodal targowego miasta Siane, wznosi się zamek Siane, stara siedziba rodowa Conynghamów, hrabiów Mount Charles. Parę dni wcześniej rząd irlandzki zwrócił się do młodego dziedzica z poufną propozycją: czy nie zechciałby wraz z uroczą hrabiną spędzić tygodnia na koszt państwa w luksusowym hotelu na zachodzie kraju, a swój zamek wypożyczyć w tym czasie rządowi. Hrabia zgodził się. Działająca w zamku restauracja opatrzona została tabliczką: “Zamknięte z powodu remontu”, personel dostał tygodniowy urlop, a zamkiem zawładnęli dostawcy rządowi oraz policjanci w cywilu, dyskretnie porozstawiani wokół murów. Kiedy nad ranem dwie kawalkady limuzyn wjechały na dziedziniec, główną bramę zamknięto na głucho. I jeśli nawet okoliczni mieszkańcy coś spostrzegli – okazali dostatecznie dużo dyskrecji, by nie wspominać o tym ani słowem.
W urządzonej w georgiańskim stylu rodzinnej jadalni, z marmurowym osiemnastowiecznym kominkiem projektu braci Adamów, dwaj politycy spotkali się na śniadaniu, które miało długo potrwać.
– Cieszę się, że znów pana widzę, Dmitrij – rzekł Lawrence, wyciągając rękę na powitanie.
Ryków uścisnął ją serdecznie. Rozejrzał się wokół: po antycznych srebrach, podarowanych Conynghamom przez Jerzego IV, po ich portretach na ścianach.
– A więc tak żyjecie, wy dekadenci, burżuje i kapitaliści. Lawrence zaniósł się śmiechem.
– Szkoda, że to nieprawda, Dmitrij, niestety!
O jedenastej żarty się skończyły. Dwaj politycy zasiedli do negocjacji w okrągłej gotyckiej bibliotece.
– Panie ministrze spraw zagranicznych – odezwał się pierwszy Lawrence – wydaje mi się, że obie strony mają swoje problemy. Nasz dotyczy trwającego wciąż wyścigu zbrojeń między naszymi państwami. Wyścigu, którego, jak się zdaje, nie można powstrzymać ani nawet zahamować. Ta sytuacja głęboko nas martwi. Wasze zmartwienia dotyczą, jak sądzę, najbliższych zbiorów zbóż w ZSRR. Otóż mam nadzieję, że znajdziemy tu we dwójkę jakiś sposób, aby te problemy złagodzić.
– Ja również mam taką nadzieję, panie sekretarzu stanu – odpowiedział ostrożnie Ryków. – Co pan proponuje?
Jest tylko jedno połączenie lotnicze między Atenami i Stambułem: wtorkowy samolot Sabeny startujący z ateńskiego lotniska Hellenikon o 14°° i lądujący w Stambule o 1645 miejscowego czasu. We wtorek 28 września znalazł się na jego pokładzie Myrosław Kamynski. Jego zadaniem było dostarczenie Drake'owi kożuchów i zamszowych kurtek na handel w Odessie.
Tego samego popołudnia w Owalnym Gabinecie Białego Domu sekretarz stanu Lawrence kończył swój raport dla doraźnego komitetu Rady Bezpieczeństwa Narodowego.
– Panie prezydencie, panowie! Myślę, że mamy to, o co nam chodziło. Pod warunkiem oczywiście, że Rudin nadal panuje nad Politbiurem i zapewni sobie ich poparcie. Wysunęliśmy propozycję, aby obie strony wysłały po dwa zespoły negocjatorów na nową konferencję w sprawie ograniczenia broni strategicznej. Jako miejsce rozmów proponujemy znowu Irlandię. Rząd irlandzki wyraził już na to zgodę. Obiecał też zapewnić odpowiednie sale konferencyjne, hotele i aprowizację, gdy tylko obie strony zatwierdzą ten projekt.
Jedna nasza delegacja – kontynuował Lawrence – spotka się z odpowiednią delegacją radziecką, by dyskutować w szerokim zakresie redukcję zbrojeń. Chodzi o naprawdę szeroki zakres. Wymogłem na Rykowie zapewnienie, że rozmowy obejmą strategiczną broń termonuklearną, okręty podwodne, nadzór międzynarodowy, taktyczną broń jądrową, broń konwencjonalną, ogólną liczbę żołnierzy i redukcję sił na linii Żelaznej Kurtyny.