Выбрать главу

Jaskrawożółty blask płomieni igrał na ścianach pokrytych boazerią i na twarzy Wasyla Piętrowa, który też siedział przy kominku. Przy fotelu Rudina, na niskim stoliku, stała popielniczka i szklanka wypełniona do połowy ormiańskim koniakiem, na który Pietrow spoglądał wciąż z przyganą: wiedział, że jego starzejący się protektor absolutnie nie powinien pić. A przy tym między kciukiem i palcem wskazującym Rudina tkwił nieustannie zapalony papieros.

– Co nowego w śledztwie? – spytał Rudin.

– Musiała być jakaś pomoc z zagranicy. To nie ulega wątpliwości. Wiemy już, że noktowizor kupiono w sklepie w Nowym Jorku. Ten fiński karabin pochodzi z partii wyeksportowanej do Wielkiej Brytanii. Nie wiemy jeszcze, z którego sklepu. W każdym razie to zamówienie eksportowe dotyczyło broni myśliwskiej, a więc miało charakter prywatny, a nie rządowy. Ślady stóp na budowie porównano z obuwiem wszystkich zatrudnionych tam robotników; są dwa rodzaje śladów, których nie zidentyfikowano. Tamtej nocy było wilgotno, a na budowie pełno pyłu cementowego – więc ślady są wyraźne. Mamy więc niemal pewność, że było ich dwóch.

– Dysydenci?

– To prawie pewne. A z pewnością szaleńcy.

– No, Wasyl, takie komentarze zostaw sobie na zebrania partyjne. Szaleńcy strzelają na chybił trafił albo poświęcają własne życie. Ten zamach musiał ktoś starannie planować, i to przez wiele miesięcy. Ktoś stąd albo z zagranicy. I tego kogoś trzeba uciszyć raz na zawsze… zanim rozgłosi swoją tajemnicę. Kogo podejrzewasz najbardziej?

– Ukraińców. Mamy swoich ludzi we wszystkich ugrupowaniach ukraińskich w Niemczech, w Anglii i w Ameryce. Nikt tam nie słyszał nawet o takich planach. Dlatego uważam, że zrobili to tutejsi Ukraińcy. Niewątpliwie posłużyli się matką Iwanienki jako przynętą. A kto mógł wiedzieć, że to jest matka Iwanienki? Przecież nie jakiś krzykacz z Nowego Jorku. Nie kawiarniany nacjonalista z Frankfurtu. Nie felietonista z Londynu. To musiał być ktoś stąd, kto jednak miał kontakty z zagranicą. Szukamy zwłaszcza w Kijowie. Objęliśmy śledztwem kilkuset byłych więźniów, którzy po uwolnieniu wrócili do Kijowa.

– Znajdź ich koniecznie, Wasyl, znajdź ich i skończ z nimi. – Tu Maksym Rudin zmienił nagle temat, a uczynił to, jak zwykle, nie zmieniając nawet intonacji: – Co nowego w Irlandii?

– Amerykanie wznowili rozmowy, ale nie zareagowali na naszą inicjatywę.

Rudin parsknął ze złością.

– Ten Matthews to dureń. Czy on nie widzi, że posuwając się jeszcze dalej ryzykujemy utratę wszystkiego?

– Musi wciąż walczyć z antyradzieckimi senatorami, a zwłaszcza z tym katolikiem-faszystą Poklewskim. I oczywiście nie wie, jak bardzo mamy związane ręce w Biurze Politycznym.

Rudin mruknął coś niezrozumiale, potem całkiem już wyraźnie powiedział:

– Jeśli ten baran nie zaproponuje nam czegoś konkretnego przed Nowym Rokiem, w styczniu nie damy już sobie rady z Biurem…

Sięgnął po szklankę, wypił spory łyk koniaku i chuchnął z wyraźnym zadowoleniem.

– Chyba nie powinniście pić – zareagował natychmiast Pietrow. – Lekarze zabronili wam tego już pięć lat temu.

– Pieprzyć lekarzy! Chociaż… prawdę mówiąc, to jest główny powód, dla którego cię tutaj wezwałem. Chcę ci powiedzieć, że z całą pewnością nie umrę z przepicia ani na marskość wątroby.

– Oby! – skomentował sceptycznie Pietrow.

– To nie wszystko. Trzydziestego kwietnia odchodzę na emeryturę. To dla ciebie niespodzianka?

Pietrow zastygł w skupieniu. Już dwa razy widział z bliska odejście “numeru l”. Odejście Chruszczowa – w ogniu walki, ale w końcu wyrzuconego na śmietnik, poniżonego, zdegradowanego do wymiaru “byłego człowieka”. I odejście Breżniewa – na warunkach, które on sam dyktował. W obu przypadkach Pietrow był wystarczająco blisko, by słyszeć gromy towarzyszące ustąpieniu najpotężniejszego tyrana tego świata. Nigdy jednak aż tak blisko, jak teraz. Teraz w dodatku on sam miał przejąć togę tyrana – jeśli oczywiście nie wydrą mu jej inni.

– Tak – powiedział ostrożnie – to rzeczywiście niespodzianka.

– W kwietniu zwołam plenum Komitetu Centralnego i zapowiem swoją dymisję na trzydziestego. Pierwszego maja defiladę na placu Czerwonym będzie przyjmował nowy przywódca. Chcę, żebyś to był ty, Wasyl. W czerwcu ma się odbyć zjazd Partii. Nowy przywódca nakreśli tam swoją linię. Chce, żeby to była twoja linia. Tak jak powiedziałem ci parę tygodni temu.

Pietrow od dawna już wiedział, że wybór Rudina padł właśnie na niego. Ale pewność miał dopiero od owej wizyty w prywatnym apartamencie starego genseka na Kremlu, kiedy był jeszcze z nimi Iwanienko – jak zawsze cyniczny i czujny. Pietrow nie przypuszczał jednak wówczas, że pójdzie to aż tak szybko.

– Rzecz w tym, że Komitet Centralny nie zatwierdzi twojej nominacji, jeśli nie dam im szybko tego, na co czekają: zboża. Od dawna już dobrze znają sytuację. Jeśli Castletown splajtuje, górą będzie Wiszniajew.

– Ale… dlaczego tak szybko? – Pietrow zdołał wreszcie wyrazić nurtującą go wątpliwość.

Rudin podniósł szklankę. Z mroku wyłonił się niemy Misza i napełnił ją koniakiem.

– Dostałem wczoraj wyniki badań z Kuncewa. Robili te badania od miesięcy. Teraz mają już pewność. To nie papierosy ani koniak. To białaczka. Sześć do dwunastu miesięcy. To dla mnie chyba ostatni Nowy Rok. A i dla ciebie także… jeśli dopuścimy do wojny nuklearnej. Dlatego w ciągu najbliższych stu dni musimy mieć porozumienie zbożowe z Amerykanami… i raz na zawsze zamknąć sprawę Iwanienki. Grunt usuwa nam się spod nóg cholernie szybko. Wszystkie karty leżą wyłożone na stole i nie mamy już żadnego rezerwowego asa do rozgrywki.

28 grudnia Stany Zjednoczone formalnie zaproponowały Związkowi Radzieckiemu dziesięć milionów ton ziarna pastewnego – po aktualnych cenach rynkowych i z natychmiastową dostawą – całkiem niezależnie od tego, co zostanie wynegocjowane w Castletown.

W ostatnim dniu starego roku Tupolew-134, dwusilnikowy odrzutowiec Aerofłotu, wystartował z lotniska we Lwowie do krajowego rejsu pasażerskiego do Mińska. Już nad Białorusią, kiedy samolot leciał wysoko nad bagnami Prypeci, jakiś najwyraźniej zdenerwowany młody człowiek wstał z fotela i ruszył w stronę stewardesy, która, pochylona, rozmawiała z pasażerem siedzącym blisko stalowych drzwi kabiny pilota.

Ponieważ toalety znajdują się w drugim końcu samolotu, stewardesa wyprostowała się i zastąpiła mężczyźnie drogę. Wtedy on obrócił ją gwałtownym ruchem. Lewą rękę zacisnął wokół jej szyi. Prawą wyciągnął z kieszeni rewolwer i przystawił lufę do boku dziewczyny. Krzyknęła głośno. Odpowiedział jej chór okrzyków przestraszonych pasażerów. Napastnik pociągnął dziewczynę w stronę zamkniętych drzwi przedziału pilotów. Na ścianie obok drzwi wisiała słuchawka wewnętrznego telefonu, pozwalającego stewardesie porozumieć się z pilotami, którzy mieli wyraźny rozkaz, by nie otwierać tych drzwi w czasie lotu – właśnie na wypadek porwania.

Jeden z pasażerów, mniej więcej pośrodku kabiny, wstał nagle z fotela z pistoletem w ręku. Przyklęknął w przejściu i trzymając pistolet oburącz skierował lufę wprost na stewardesę i kryjącego się za nią porywacza.

– Rzuć to! – krzyknął. – KGB. Rzuć to natychmiast.

– Powiedz im, żeby otworzyli drzwi! – wrzasnął porywacz w ucho stewardesy.

– Nie masz żadnych szans – zawołał uzbrojony agent KGB.

– Jeśli nie otworzą, zabiję dziewczynę – odpowiedział napastnik. Dziewczyna okazała się bardzo dzielna. Rzuciła się nagle w tył, schwyciła porywacza za łydkę, a gdy stracił równowagę, wyrwała się z jego uchwytu i zaczęła biec w stronę tajniaka. Porywacz rzucił się za nią, minął trzy rzędy pasażerów – i to był błąd. Z fotela przy przejściu zerwał się jakiś facet i kantem dłoni uderzył porywacza w kark. Ten zwalił się twarzą na podłogę. Zanim zdążył się poruszyć, jego pogromca schwycił upuszczony rewolwer i wycelował w porywacza. Chłopak odwrócił się na podłodze, usiadł, dostrzegł wymierzony weń rewolwer, ukrył twarz w dłoniach i zaczął cicho szlochać.

Funkcjonariusz KGB ominął stojącą przed nim stewardesę i z bronią gotową wciąż do strzału zbliżył się do niespodziewanego wybawcy.

– Kim pan jest? – zapytał groźnie. Zamiast odpowiedzi tamten sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, wyjął stamtąd jakiś dokument i zamigotał nim przed oczami agenta. Tajniak łatwo rozpoznał legitymację KGB.

– Nie jesteście ze Lwowa – zauważył.

– Z Tarnopola. Jadę na urlop do rodziny w Mińsku, więc nie mam ze sobą broni. Ale mam dobrą prawą – wyszczerzył się w fałszywym uśmiechu.