Выбрать главу

Wysoko na mostku, górującym nad wielką przestrzenią pokładu, Wennerstrom wciągnął Larsena do kabiny radiowej i starannie zamknął za sobą drzwi. Kabina była całkowicie dźwiękoszczelna.

– Teraz cały statek jest twój. Ale… zmieniłem trochę plany dotyczące waszego przybycia do Europy. Nie będziemy rozładowywać statku na morzu. W każdym razie nie w tym pierwszym, dziewiczym rejsie. Poprowadzisz go… ten jeden, jedyny raz… z pełnym ładunkiem do Europortu w Rotterdamie.

Larsen patrzył na swego pracodawcę i nie wierzył własnym uszom. Przecież Wennerstrom wie równie dobrze jak on sam, że supertankowce klasy ULCC nigdy dotąd nie wchodziły do portów z pełnym ładunkiem; zatrzymywały się na redzie, daleko od brzegu, i tam przepompowywano większość ładunku na mniejsze tankowce, by zmniejszyć zanurzenie w dalszej podróży po płytkich morzach. Albo też cumowały przy “sztucznych wyspach”, wysuniętych daleko w morze końcówkami rurociągów, poprzez które ropa wędrowała na ląd. Powiedzenie o “narzeczonej w każdym porcie” było kiepskim żartem w stosunku do załóg tych morskich kolosów. Pracujący na nich marynarze nieraz przez cały rok nie oglądali z bliska żadnego portu, a na ląd – przeważnie ojczysty – schodzili tylko z okazji urlopu. Toteż pomieszczenia załogi na statku stawały się dla nich prawdziwym “drugim domem”.

– Przecież “Freya” nie przejdzie nawet przez kanał La Manche – protestował Larsen.

– Nie popłynie przez Kanał. Obejdziecie od zachodu Irlandię i Hebrydy, potem między Orkadami i Szetlandami na Morze Północne, a dalej na południe wzdłuż szelfu. Przed płyciznami holenderskimi staniecie na głębokiej kotwicy. Stąd piloci poprowadzą was głównym torem wodnym do ujścia Mozy. Od Hook van Holland do Europortu pociągną was holowniki.

– Ale “Freya” z pełnym ładunkiem nie zmieści się na torze wodnym przed Rotterdamem – protestował ponownie Larsen.

– Owszem, zmieści się – odparł spokojnie Wennerstrom. – Już cztery lata temu tor został pogłębiony do stu piętnastu stóp. Wasze zanurzenie wyniesie dziewięćdziesiąt osiem. Słuchaj, Thor, gdyby mnie kto pytał, czy ktokolwiek potrafi wprowadzić “milionera” do Europortu, wskazałbym tylko jednego marynarza w świecie: właśnie ciebie. Wiem, że nawet dla ciebie to cholernie trudne, ale daj staremu człowiekowi ten ostatni w życiu sukces. Chcę, żeby świat zobaczył moją “Freyę”. Tam wszyscy przybiegną ją oglądać. Cały rząd holenderski, prasa światowa. Będą moimi gośćmi… i chcę, żeby ich zamurowało. A przecież inaczej nikt jej nie zobaczy. Całe życie będzie poza zasięgiem wzroku tych szczurów lądowych.

– No dobrze – zgodził się w końcu Larsen. – Ale tylko ten jeden raz. I tak będę pewnie o dziesięć lat starszy, jak to wszystko się skończy.

Wennerstrom, bezgranicznie szczęśliwy, uśmiechnął się jak mały chłopiec.

– Zobaczysz, jakie będą mieli miny, kiedy wejdziesz do Rotterdamu. Do zobaczenia pierwszego kwietnia, kapitanie Larsen.

Dziesięć minut później nie było go już na pokładzie. W samo południe “Freya” rzuciła cumy i ruszyła w stronę ujścia zatoki. Na nabrzeżach gromadzili się japońscy robotnicy, by pożegnać ją i pobłogosławić w pierwszej podróży. 2 lutego o godzinie czternastej “Freya” znalazła się znów na otwartym oceanie. Jej dziób skierował się wolno w stronę Filipin, Borneo i Sumatry. Tak zaczął się jej dziewiczy rejs.

10 lutego w Moskwie zebrało się Biuro Polityczne, by przedyskutować i zaaprobować lub odrzucić projekty traktatów, wynegocjowane w Castletown. Rudin i jego stronnicy zdawali sobie sprawę, że jeśli zdołają na tym zebraniu przeforsować warunki traktatu, to już tylko nieszczęśliwy wypadek mógłby przeszkodzić w jego ratyfikacji i podpisaniu. Równie dobrze rozumieli to Wiszniajew i jego jastrzębie. Toteż zebranie trwało długo i miało szczególnie gorący przebieg.

Ludzie sądzą często, że wielcy politycy, nawet podczas spotkań prywatnych, rozmawiają grzecznie i elegancko ze swymi kolegami lub adwersarzami. Nie jest to prawdą w odniesieniu do paru ostatnich prezydentów USA, a już zupełnie nie stosuje się do zamkniętych posiedzeń Biura. Ciężka rosyjska “łacina” pojawia się tu często i w dużym wyborze. Tym razem jedynie dbały o formy Wiszniajew trzymał język na wodzy, choć ton jego wypowiedzi był ostry, gdy punkt po punkcie krytykował poczynione w Castletown ustępstwa. Głównym rzecznikiem frakcji umiarkowanej był tym razem minister spraw zagranicznych Ryków.

– Uzyskaliśmy wiele. Zapewniliśmy sobie zakup, po rozsądnych lipcowych cenach, pięćdziesięciu pięciu milionów ton ziarna. Bez tego zakupu już dziś stoimy w obliczu wielkiej narodowej katastrofy. Nadto otrzymamy zaawansowaną technologię, wartości prawie trzech miliardów dolarów, w dziedzinie produkcji rynkowej, w komputerach i w przemyśle naftowym. Dzięki temu będziemy mogli stawić czoło problemom, które dręczą nas od dwu dziesięcioleci, i przezwyciężyć je w ciągu pięciu lat. W zamian za to musimy pójść na pewne minimalne ustępstwa w dziedzinie zbrojeń i stanu gotowości wojskowej, które jednak, podkreślam to, w żadnej mierze nie osłabią naszej dominacji w Trzecim Świecie ani nie ograniczą naszego dostępu do zasobów surowcowych Trzeciego Świata. Tak więc, dzięki światłemu przewodnictwu towarzysza Maksyma Rudina, wyszliśmy obronną ręką z katastrofalnej sytuacji, w jakiej znaleźliśmy się w maju zeszłego roku. Odrzucić obecnie warunki traktatu… to powrócić do sytuacji z maja, a nawet gorzej: reszta naszych zasobów zbożowych z 1982 roku wyczerpie się najdalej w ciągu dwóch miesięcy.

Kiedy pod koniec zebrania warunki traktatu poddano pod głosowanie – a było to w istocie głosowanie nad dalszym przywództwem Maksyma Rudina – wynik był, po staremu, remisowy. Sprawę przesądził zatem głos przywódcy.

– Teraz już tylko jedno mogłoby go powalić – odezwał się Wiszniajew z ponurą determinacją w głosie, kiedy wieczorem wracał wraz z Kierenskim samochodem do domu. – Coś naprawdę wielkiego, coś, co wstrząsnęłoby jego ludźmi, zanim dojdzie do ratyfikacji układu. Jeśli nic takiego się nie zdarzy, Komitet Centralny zastosuje się do rekomendacji Biura i przyjmie układ. Gdybyśmy chociaż zdołali w porę dowieść, że ci dwaj parszywi Żydzi z Berlina mają na sumieniu zabójstwo Iwanienki…

Kierenski nie miał zbyt pewnej miny. W głębi duszy zastanawiał się nawet, czy dokonał właściwego wyboru. Wtedy, trzy miesiące temu, wszystko wskazywało na to, że Rudin pod presją Amerykanów posunie się za daleko – i utraci większość przy stole okrytym zielonym rypsem. Dlatego właśnie Kierenski był teraz związany z Wiszniajewem; tymczasem okazało się, że wiosną nie będzie wielkich manewrów w Niemczech Wschodnich – i musiał się z tym pogodzić.

– Jeszcze jedno – odezwał się znowu Wiszniajew. – Gdybyśmy o tym wiedzieli pół roku temu, walka o władzę byłaby już skończona… Dostałem wiadomość od swojego człowieka w klinice w Kuncewie. Rudin jest śmiertelnie chory.

– Śmiertelnie…? – powtórzył zaintrygowany minister obrony. – To znaczy… kiedy?

– Niestety, nie tak prędko – odparł ideolog. – Dożyje jeszcze podpisania tego traktatu. Czas pracuje na naszą niekorzyść, kochany, i nic nie możemy na to poradzić. Chyba żeby afera Iwanienki wybuchła mu nagle jak petarda przed nosem…

W tym samym czasie “Freya” pruła fale cieśniny Sund. Z lewej burty widoczne były brzegi Jawy, z prawej piętrzył się na nocnym niebie wielki masyw wulkanu Krakatau. W ciemnym wnętrzu mostka kapitańskiego blade światła aparatury pomiarowej dostarczały Larsenowi i pełniącemu wachtę oficerowi wszystkich niezbędnych informacji. W małym pokoiku, w tylnej części mostka, komputer porównywał wciąż dane napływające z trzech niezależnych systemów nawigacyjnych – choć były to dane aż do znudzenia identyczne. Wyświetlane z dokładnością do pół sekundy kątowej wskazania kompasu konkurowały ze światłem odległych, nieruchomych i niezmiennych gwiazd. Do komputera płynęły sygnały z gwiazd sztucznych: zbudowanych ludzką ręką satelitów meteorologicznych. Bank pamięci rejestrował też fale przypływu, siłę wiatru, prądy głębinowe, temperaturę i wilgotność powietrza. Komputer z kolei wysyłał wciąż sygnały do wielkiej płetwy sterowej, która tam daleko, pod belką rufową, poruszała się z precyzją rybiego ogona.

Wysoko nad mostkiem nieustannie obracały się dwie anteny radarowe, ostrzegające o bliskich lądach i górach, statkach i radiolatarniach. Również te sygnały trafiały do komputera, który natychmiast je analizował, gotów uruchomić urządzenia alarmowe przy najmniejszych oznakach niebezpieczeństwa. Pracujące pod dnem statku echosondy kreśliły trójwymiarową mapę odległego dna morskiego, a umieszczony w bulwiastym dziobie sonar śledził czarną otchłań na trzy mile naprzód. Bo też “Freya” potrzebowała 2,5 mili i aż trzydziestu minut na to, by się całkowicie zatrzymać. Była przecież ogromna.