Выбрать главу

– Czyli im szybciej będziemy gotowi, tym lepiej. I jeszcze jedno, Sir l Julianie. Zapewne nie dojdzie do takiej ostateczności, ale gdyby żądania okazały się nie do spełnienia, trzeba brać pod uwagę zdobycie statku siłą, | w celu uwolnienia załogi i rozbrojenia ładunków.

Po raz pierwszy w tej rozmowie Sir Julian odczuł potrzebę sprzeciwu, l Przez całe życie – odkąd ukończył Oxford z podwójnym wyróżnieniem – był zawodowym funkcjonariuszem cywilnym. Wierzył, że | słowa, pisane czy mówione, zdolne są rozwiązać najtrudniejsze problemy, byle tylko mieć na to dość czasu. Nie cierpiał przemocy.

– No, tak… To oczywiście w skrajnej ostateczności. Rozumiem, że ma pani na myśli tak zwane “rozwiązanie siłowe”.

– Przecież Izraelczycy zaatakowali w końcu ten samolot w Entebbe – myślała głośno pani premier. – To samo zrobili Niemcy w Mogadishu. A i Holendrzy odbili pociąg w Assen… bo nie mieli już innego wyjścia. Tak samo może być w tym przypadku. Czy komandosi holenderscy potrafiliby wykonać taką misję?

Sir Julian długo ważył słowa. Nie wiedzieć czemu wyobraził sobie nagle masywnych “marines” tupiących buciorami po posadzkach White-hall. Lepiej by było, żeby prowadzili swoje mordercze gry z dala od instytucji rządowych.

– Jeśli atakowanie statku będzie konieczne – odezwał się w końcu – to, jak sądzę, nie da się użyć helikopterów. Terroryści wypatrzą je z daleka, mają przecież do dyspozycji radary statku. To samo dotyczy jednostek pływających. Sprawa jest trudna. To nie samolot stojący na lotnisku ani pociąg, do którego można chyłkiem podejść. To statek na pełnym morzu, dwadzieścia pięć mil od najbliższego lądu.

Miał nadzieję, że to na razie wystarczy. Ale przeliczył się.

– A co pan myśli o uzbrojonych nurkach albo płetwonurkach?

Sir Julian przymknął oczy. Też coś – uzbrojeni nurkowie! Ci wielcy politycy stanowczo za dużo czytają powieści sensacyjnych.

– Uzbrojeni płetwonurkowie, sądzi pani…?

Zza biurka błękitne oczy pani premier wpatrywały się weń natarczywie.

– O ile wiem, dysponujemy w tej dziedzinie najlepszą techniką w Europie – powiedziała dobitnie.

– To bardzo możliwe, proszę pani.

– Jak się nazywają ci podwodni spece?

– SBS, Morska Służba Specjalna.

– A kto tutaj, w Whitehall, jest łącznikiem naszych służb specjalnych? – Pułkownik piechoty morskiej pracujący w Ministerstwie Obrony.

Nazywa się Holmes.

Wyznał to niechętnie, bo widział, że rzeczy przybierają zły obrót. Zdarzało się już dawniej, że rząd korzystał z usług oddziałów specjalnych. Lepiej niż SBS znana jej lądowa siostrzyca – SAS, Specjalna Służba Powietrzna – pomagała Niemcom w Mogadishu, brała też udział w oblężeniu na Balcombe Street. Premier Harold Wilson bardzo lubił słuchać relacji z morderczych akcji tych brutali. Teraz miała się zacząć wokół Sir Juliana kolejna fantastyczna awantura w stylu Jamesa Bonda.

– Proszę włączyć pułkownika Holmesa do UNICORNE, oczywiście tylko w charakterze konsultanta.

– Oczywiście – mruknął Sir Julian.

– I proszę jak najszybciej zwołać pierwsze zebranie. Mam nadzieję, że będzie pan mógł otworzyć obrady tuż po południu, kiedy będą już znane żądania terrorystów.

Po drugiej stronie Morza Północnego, w Holandii, już teraz toczyły się gorączkowe działania. W budynku rządowym w Hadze premier Grayling kompletował sztab kryzysowy, taki sam, o jakim w Londynie mówiła pani Carpenter. Potrzebne to było przede wszystkim po to, by dokładnie ocenić zagrożenie dla ludzi i dla środowiska, jakie wynikłoby z zatonięcia “Freyi”, i rozważyć wszystkie problemy stojące w związku z tym przed władzami holenderskimi. Do sztabu powołano ekspertów z tych samych, co w Londynie specjalności: budowy okrętów, walki ze skażeniami naftowymi, prognozowania pogody i prądów morskich, uwzględniano też rozwiązanie siłowe.

Dirk van Gelder, który dostarczył premierowi taśmę z nagraną rozmową z godziny dziewiątej, wracał teraz swoim samochodem do budynku Kontroli Mozy; Grayling polecił mu, by czuwał przy radiotelefonie, na wypadek gdyby “Freya” odezwała się przed dwunastą. To on odebrał o dziesiątej trzydzieści telefon od Harry'ego Wennerstroma. Po dobrym śniadaniu zjedzonym w apartamencie – nadbudówce rotterdamskiego hotelu “Hilton” stary magnat okrętowy wciąż jeszcze nic nie wiedział o nieszczęściu, jakie spotkało jego statek. Po prostu nikomu dotąd nie przyszło na myśl, by do niego zadzwonić.

Teraz telefonował sam, by dowiedzieć się o “Freyę”. Obliczał, że pokonała już znaczną część drogi po torze wodnym zwanym Kanałem Zewnętrznym, że dawno minęła pierwszą wizytówkę Europortu, Euroboję nr l i płynie wolno a ostrożnie kursem 82,5° w stronę Kanału Wewnętrznego. Zamierzał wkrótce ruszyć z Rotterdamu w kawalkadzie samochodów oficjalnych gości, by mniej więcej w porze obiadu wraz z falą przypływu obserwować pojawienie się “Freyi”. Van Gelder przeprosił, że nie zadzwonił wcześniej do “Hiltona”, po czym dokładnie opowiedział, co wydarzyło się o siódmej i o dziewiątej. Po drugiej stronie linii zapadło dłuższe milczenie. Być może Wennerstrom myślał o 170 milionach dolarów, jakie wart był statek, i o jego płynnym ładunku, wartym dalsze 140 milionów. Jednak jego pierwsze słowa wskazywały na co innego:

– Panie van Gelder, tam jest trzydziestu moich marynarzy. Chcę, żeby pan wiedział, że poczynając od tej chwili, jeśli któremuś z nich stanie się krzywda wskutek niespełnienia żądań porywaczy, cała odpowiedzialność spadnie na władze holenderskie.

– Panie Wennerstrom – odpowiedział van Gelder, który też był kiedyś kapitanem statku – robimy wszystko, co w naszej mocy. Warunki terrorystów dotyczące oczyszczenia akwenu wokół “Freyi” zostały spełnione co do joty. Nie znamy jeszcze ich głównych żądań. Premier pracuje w tej chwili nad tą sprawą w swoim biurze w Hadze, ale o dwunastej będzie tu osobiście, żeby odebrać następny komunikat z “Freyi”.

Wennerstrom odłożył słuchawkę i popatrzył przez panoramiczne okna salonu na niebo, w kierunku zachodnim: pod tym niebem statek jego marzeń stał teraz na kotwicy na pełnym morzu, opanowany przez uzbrojonych bandytów.

– Odwołać wyjazd do Kontroli Mozy! – rzucił nagle w stronę jednej z sekretarek. – Odwołać uroczysty lunch. Odwołać wieczorny bankiet. Odwołać konferencję prasową. Wyjeżdżam.

– Dokąd, panie Wennerstrom? – zdążyła jeszcze spytać kompletnie zaskoczona dziewczyna.

– Do Kontroli Mozy… ale sam. Niech samochód będzie gotów, kiedy zjadę do garażu.

To powiedziawszy starzec ciężkim krokiem ruszył z apartamentu w stronę windy.

Wokół “Freyi” morze opustoszało. Ściśle współpracując z brytyjskimi kolegami z Flamborough Head i Felixstowe, holenderscy kontrolerzy żeglugi skierowali wszystkie przepływające statki na szlaki na zachód od “Freyi”, oddalone od niej co najmniej o pięć mil. Na wschód od tankowca wszelki ruch ustał. Wycofano z tego akwenu wszystkie jednostki żeglugi przybrzeżnej, statki płynące do Europortu i Rotterdamu zatrzymano w bezpiecznej odległości, a tym, które szykowały się do wyjścia w morze, nie zezwolono na opuszczenie portu. Ośrodek kontroli w Hook wypełniły wściekłe głosy kapitanów wielkiej żeglugi, którzy domagali się wyjaśnień. Mówiono im tylko tyle, że powstała sytuacja wyjątkowa, i podawano współrzędne akwenu, na który pod żadnym pozorem nie mogą wpływać.

Prasy nie udało się długo utrzymać w nieświadomości, choćby dlatego, że duża, licząca kilkadziesiąt osób grupa dziennikarzy, zarówno z branżowej prasy marynistycznej, jak z gazet codziennych, czekała już w Rotterdamie na triumfalne przybycie “Freyi”. Ich naturalne w tej sytuacji zainteresowanie wzrosło jeszcze o jedenastej, kiedy Wennerstrom nagle odwołał wspólną wycieczkę do Hook. W dodatku za pośrednictwem macierzystych redakcji zaczęły do nich docierać sensacyjne wieści od licznych radioamatorów, którzy lubią słuchać rozmów między statkami i brzegiem. Już przed jedenastą redaktor naczelny “De Telegraaf' dowiedział się od radioamatora, że na pokładzie “Freyi” są terroryści, którzy o dwunastej podadzą przez radio swoje żądania. Redaktor natychmiast polecił nastawić odbiornik na kanał dwudziesty i nagrać cały komunikat.

Parę minut po jedenastej w apartamencie gospodarza dzisiejszych uroczystości telefon oszalał. Ale Wennerstroma nie było, a sekretarki nic nie wiedziały. Dziennikarze zaczęli więc dzwonić do Kontroli Mozy skąd odsyłano ich do Hagi. W Hadze telefonistki kierowały ich do osobistego rzecznika prasowego premiera, a zapracowany młody człowiek zbywał ich jak umiał.

Ten brak oficjalnych informacji coraz bardziej intrygował przedstawicieli prasy. Donosili więc swoim redakcjom, że chyba rzeczywiście coś złego dzieje się z “Freyą”. W rezultacie wydawcy wysłali zaraz na miejsce całą masę dodatkowych reporterów. Wkrótce tłoczyli się oni przed budynkiem Kontroli Mozy w Hook, daremnie usiłując przedostać się za ogrodzenie. Inni wybrali się do Hagi, by nękać różne ministerstwa, przede wszystkim zaś Urząd Premiera.