– Może to wyglądać na skrajnie pesymistyczną interpretację, jednakże sztab kryzysowy sądzi, że bardziej optymistyczne założenia byłyby w tej sytuacji rażącą lekkomyślnością.
– Widziano ich tylko czterech – głośno myślała Joan Carpenter – dwóch wartowników i tych, którzy ich zastąpili. Trzeba doliczyć jednego na mostku, jednego do pilnowania uwięzionych, no i dowódcę. A więc jest ich co najmniej siedmiu. Być może za mało, aby stawić skuteczny opór oddziałowi interwencyjnemu, ale tego zakładać nie możemy. Być może wcale na statku nie ma dynamitu albo jest go zbyt mało, albo niewłaściwie rozmieszczony… Urządzenie spustowe może zawieść, a drugiego być może nie mają… ale tego też nie możemy zakładać. Niewykluczone, że nie mają zamiaru nikogo więcej zabijać… Przypuszczalnie nie chcą rozsadzać “Freyi” i ginąć wraz z nią… ale nigdy nic nie wiadomo. Pański sztab uważa, że byłoby błędem wykluczyć którąkolwiek z fatalnych możliwości, a więc w rezultacie przewiduje najgorsze…
Telefon od osobistego sekretarza pani premier przerwał jej rozważania. Kiedy odkładała słuchawkę, cień uśmiechu przemknął po jej twarzy.
– A jednak wygląda na to, że do katastrofy nie dojdzie. Rząd Niemiec Zachodnich skierował oficjalną prośbę do Izraela. Jerozolima odpowiedziała pozytywnie. W rezultacie Bonn zapowiada uwolnienie tych ludzi jutro o ósmej rano.
Była za dwadzieścia siódma.
Te same wiadomości dotarły drogą radiową do kajuty kapitana Larsena. Już godzinę temu Drake, nie spuszczając kapitana ani na chwilę z oczu, zapalił w kabinie światła i zaciągnął żaluzje. Było tu teraz jasno, ciepło, nieomal przytulnie. Maszynka do parzenia kawy bulgotała nieustannie: już pięć razy opróżniano ją i pięć razy napełniano z powrotem. Obaj, marynarz i fanatyk, zarośnięci i zmęczeni, przeżywali teraz wielkie emocje. Pierwszy pełen był żalu i gniewu po śmierci przyjaciela, drugi – triumfował.
– Ustąpili! – zawołał Drake. – Wiedziałem, że ustąpią. Szale nie były równe. Zbyt wiele mieli do stracenia.
Również Larsen mógł odetchnąć z ulgą na myśl, że wkrótce odzyska swój statek. Ale długo tłumiona wściekłość szukała ujścia.
– To jeszcze nie koniec – mruknął.
– Jeszcze nie. Ale już niedługo. Jeśli wypuszczą moich przyjaciół o ósmej, to o pierwszej, najdalej o drugiej będą oni w Tel Awiwie. Jeśli dodać do tego godzinę na identyfikację i ogłoszenie przez radio, to o trzeciej, czwartej wszystko będzie jasne. Po zmroku opuścimy was, całych i zdrowych.
– Z wyjątkiem Toma Kellera! – wypalił natychmiast Norweg.
– Kapitanie, mnie też żal tego człowieka. Naprawdę. Ale to było niezbędne do pokazania naszej stanowczej postawy. Zostaliśmy do tego zmuszeni.
Prośba ambasadora ZSRR była niezwykła, nawet bardzo niezwykła; ale powtarzał ją nieustępliwie i z uporem. Na ogół dyplomaci radzieccy, choć reprezentują kraj deklarujący się jako rewolucyjny, skrupulatnie trzymają się form protokolarnych, wymyślonych przecież na zgniłym kapitalistycznym Zachodzie. Tym razem David Lawrence daremnie sugerował przez telefon, że ambasador Konstantin Kirów powinien spotkać się z nim, sekretarzem stanu. Kirów uparcie odpowiadał, że ma wiadomość nadzwyczajnej wagi przeznaczoną dla prezydenta Matthewsa osobiście, a w ostateczności sięgnął po argument, iż jest to życzenie Maksyma Rudina.
Prezydent także był zaskoczony niezwykłym żądaniem – ale zgodził się przyjąć Kirowa. Za kwadrans druga – w Europie zbliżała się już siódma – długa czarna limuzyna z proporcem, na którym widniał sierp i młot, wjechała na teren Białego Domu. Dyplomatę zaprowadzono wprost do Owalnego Gabinetu. Prezydent nie ukrywał zaciekawienia. Wymieniono protokolarne grzeczności, ale myśli obu rozmówców biegły już niecierpliwie naprzód.
– Panie prezydencie – przeszedł do meritum Kirów – prosiłem o tę rozmowę na osobiste polecenie sekretarza generalnego, Maksyma Rudina. Mam przekazać panu pilne przesłanie następującej treści: “Jeśli porywacze i mordercy, Lew Miszkin i Dawid Łazariew, zostaną wypuszczeni z więzienia i uwolnieni od słusznej kary, Związek Radziecki nie będzie mógł podpisać Traktatu Dublińskiego ani w następnym tygodniu, ani w żadnym innym terminie. Związek Radziecki odrzuci ten traktat definitywnie”.
Prezydent Matthews patrzył w osłupieniu na ambasadora ZSRR. Dopiero po dłuższej chwili odzyskał mowę.
– Czy to znaczy, że pan Rudin po prostu podrze traktat… ot tak? Kirów stał sztywno, jakby kij połknął.
– Panie prezydencie, przekazałem panu tylko pierwszą część tego, co mi zlecono. Jest jeszcze druga: reakcja Związku Radzieckiego będzie taka sama, jeśli zostaną ujawnione publicznie charakter i treść naszej rozmowy.
Kiedy odszedł, Matthews spojrzał bezradnie na Lawrence'a.
– I co ja mam, u diabła, robić? Przecież nie mogę tak po prostu zmusić rządu niemieckiego do zmiany decyzji… bez podania powodu, bez jakichkolwiek wyjaśnień!
– Obawiam się, panie prezydencie, że będzie pan musiał. Pozwolę sobie zauważyć, że Rudin nie dał panu żadnego wyboru!
14.
Od 19.00 do północy
Prezydent William Matthews wciąż jeszcze był pod wrażeniem niezwykłości i gwałtowności radzieckiej reakcji. Niecierpliwie czekał na przyjazd dyrektora CIA, Roberta Bensona, i osobistego doradcy do spraw bezpieczeństwa, Stanisława Poklewskiego; po obu już posłano. Kiedy wreszcie dotarli do Owalnego Gabinetu, prezydent streścił im szczegóły osobliwej wizyty ambasadora Kirowa.
– Co, u diabła, może się za tym kryć? – spytał swoich trzech głównych doradców.
Żaden nie miał jednak gotowej odpowiedzi. Mogli sobie pozwolić jedynie na domysły. Ktoś zasugerował, że być może Rudin natrafił na silny opór we własnym Biurze Politycznym, co uniemożliwia mu zawarcie traktatu; sprawa “Freyi” jest tylko dogodnym pretekstem, żeby się wycofać. Ale szybko uznano ten domysł za błędny: bez traktatu Związek Radziecki nie dostanie obiecanego ziarna, a jego własne rezerwy zmieszczą się już zapewne na kilku ciężarówkach. Ktoś inny powiedział, że być może śmierć pilota Aerofłotu, kapitana Rudenki, była ciosem prestiżowym, którego Kreml nie może do dziś strawić. Ale i tę myśl odrzucono. W końcu nie zrywa się wielkich międzynarodowych traktatów z powodu śmierci jednego pilota. Dopiero po jakiejś godzinie dyrektor CIA przerwał te jałowe dyskusje.
– To się wydaje bezsensowne, a jednak musi mieć jakiś sens. Rudin nie podejmowałby tak szaleńczych kroków, gdyby nie miał istotnego powodu, którego nie znamy.
– Na pewno – zgodził się Matthews. – Ale to nie uwalnia nas od przerażającej konieczności wyboru: albo dopuścimy do uwolnienia Miszkina i Łazariewa i stracimy największą szansę traktatu rozbrojeniowego, jaka trafiła się naszemu pokoleniu, bo najdalej za rok będziemy mieli wojnę, albo użyjemy swoich sposobów, by do ich uwolnienia nie dopuścić, i narazimy Europę Zachodnią na największą katastrofę ekologiczną w obecnych czasach.
– Musimy więc szukać trzeciego rozwiązania – odezwał się Lawrence. – Ale gdzie, do cholery?
– Chyba tylko w jednym miejscu – włączył się Poklewski – w Moskwie. Odpowiedź musi tam być. Nie sądzę, byśmy mogli wymyślić sposób na uniknięcie obu tych fatalnych rozwiązań, jeśli nie dowiemy się przedtem, dlaczego Rudin tak zareagował…
– Myśli pan pewnie o “Słowiku” – przerwał mu Benson. – Ale na to jest za mało czasu. Nie mamy do dyspozycji tygodni ani nawet dni. Mamy parę godzin. Myślę, panie prezydencie, że powinien pan porozumieć się bezpośrednio z Rudinem. Gorącą linią. Niech pan porozmawia z nim jak prezydent z prezydentem. Może on po prostu powie, dlaczego tak się zaparł w sprawie tych porywaczy?
– A jeśli nie powie? – spytał Lawrence. – Przecież mógł to przekazać przez Kirowa. Albo wysłać osobisty list…
Matthews powziął decyzję.
– Mimo wszystko zadzwonię do Rudina. Ale jeśli nie przyjmie mojego telefonu albo odmówi bliższych wyjaśnień, będziemy zmuszeni uznać, że podlega on przemożnemu naciskowi swoich ludzi. Tymczasem, zanim uzyskamy połączenie z Moskwą, wtajemniczę w tę sprawę panią Carpenter i poproszę ją o konsultację z Sir Nigelem, a jeśli się da, także ze “Słowikiem”. Zadzwonię też do kanclerza Buscha. Może będzie mógł dać nam trochę więcej czasu.
Kiedy głos w słuchawce poprosił o połączenie z Ludwigiem Jahnem, telefonistka w centrali więzienia Tegel chciała od razu odmówić. Było dużo takich telefonów z prasy, zwłaszcza do tych pracowników więzienia, którzy mogli znać jakieś pikantne szczegóły na temat Miszkina i Łazariewa. Telefonistka miała ścisłe polecenie: nie łączyć. Ale kiedy rozmówca wyjaśnił, że jest krewnym Jahna i chce go zaprosić na ślub swojej córki, który ma się odbyć jutro w południe – zmiękła. W końcu rodzina to zupełnie inna sprawa. Włączyła odpowiedni numer; Jahn odebrał telefon w swoim pokoju służbowym.