– Mam nadzieję, że pamięta mnie pan – odezwał się głos w słuchawce.
Jahn pamiętał aż nazbyt dobrze: był to głos Rosjanina o lodowatych oczach z obozu koncentracyjnego.
– Nie powinien pan tu dzwonić – wyszeptał przerażony. – Zresztą nie mogę nic dla pana zrobić. Potrojono warty, inne są godziny zmian.
A ja jestem teraz na służbie non stop, nawet śpię w biurze. Aż do odwołania… takie są rozkazy. Ci dwaj są teraz zupełnie niedostępni…
– Niech pan lepiej wymyśli jakiś pretekst, żeby na chwilę wyjść – przerwał jego tłumaczenia pułkownik Kukuszkin. – Niedaleko od wejścia służbowego jest bar… – wymienił nazwę baru i ulicę. Jahn nie był tam nigdy przedtem, ale ulicę znał.
– Za godzinę, bo jeśli nie…
W Berlinie była godzina ósma. Wokół panowała ciemność.
Joan Carpenter, premier Wielkiej Brytanii, zasiadła właśnie do kolacji z mężem w mieszkalnej części budynku przy Downing Street 10, kiedy zawiadomiono ją, że prezydent Matthews pragnie z nią mówić. Natychmiast wróciła do swego gabinetu. Matthews i Carpenter znali się dobrze. Spotkali się już kilkanaście razy od czasu, kiedy urząd brytyjskiego premiera po raz pierwszy objęła kobieta. Toteż podczas kameralnych spotkań mówili sobie po imieniu. Teraz jednak, choć specjalna linia telefoniczna wykluczała jakikolwiek podsłuch, zachowywali formy oficjalne – choćby dlatego, że rozmowa była nagrywana dla celów dokumentacji.
Matthews krótko i zwięźle powtórzył to, co w imieniu Maksyma Rudina przekazał mu ambasador ZSRR w Waszyngtonie. Joan Carpenter nie wierzyła własnym uszom.
– Na litość boską, dlaczego?
– Też chciałbym to wiedzieć, droga pani – dobiegł z drugiej strony Atlantyku charakterystyczny, przeciągający samogłoski, głos południowca. – Nie mamy żadnego wyjaśnienia. Mamy za to dwa problemy. Po pierwsze, ambasador Kirów ostrzegł mnie, że jeśli treść żądania Rudina dostanie się do wiadomości publicznej., skutki – chodzi o Traktat Dubliński – będą takie same, jak gdybyśmy żądania nie spełnili. Sądzę, że mogę liczyć na pani dyskrecję?
– To oczywiste – odparła. – A drugi problem?
– Próbowałem porozumieć się przez gorącą linię z panem Rudinem. Niestety, jest nieosiągalny. Wyciągnęliśmy stąd wniosek, że ma on u siebie na Kremlu kłopoty, o których nie może mówić. Wszystko to stawia mnie w niesłychanie trudnej sytuacji. Na razie wiem tylko jedno… i jestem w tej kwestii całkowicie zdecydowany: nie mogę dopuścić do zerwania traktatu. Zbyt wielką ma on wartość dla całego Zachodu. Muszę bezwzględnie walczyć o jego podpisanie. Nie pozwolę, żeby zawalił się z powodu dwóch więźniów w Berlinie. To absurdalne, żeby garstka terrorystów okupujących tankowiec wywołała wojnę światową – a niewątpliwie taki byłby skutek.
– Całkowicie się z panem zgadzam. Czego jednak oczekuje pan ode mnie? Chyba nie rozmów z kanclerzem Buschem? Sądzę, że ma pan na niego większy wpływ niż ja.
– Nie o to chodzi, droga pani. Chciałbym wiedzieć dwie rzeczy. Mamy tu oczywiście pewne wyobrażenie o skutkach, jakie wywołałaby w Europie katastrofa “Freyi”, sądzę jednak, że pani wie już na ten temat znacznie więcej. Otóż chciałbym znać wszystkie wyobrażalne następstwa i możliwe rozwiązania… w razie, gdyby terroryści posunęli się do najgorszego.
– Istotnie – odpowiedziała pani Carpenter – nasi ludzie przez cały dzień szczegółowo analizowali wszystkie te sprawy. Nie braliśmy tylko pod uwagę zdobywania statku siłą. Teraz będziemy chyba musieli rozważyć i to. Oczywiście wydam natychmiast polecenie, aby najdalej w ciągu godziny przekazano panu wszystkie niezbędne informacje w tej kwestii. Co dalej?
– To trudna sprawa i nie bardzo wiem, czy mogę panią o to prosić – zastrzegł się dyplomatycznie Matthews. – Otóż sądzimy, że musi istnieć jakieś racjonalne wytłumaczenie decyzji Rudina, a póki go nie znamy, błądzimy w ciemnościach. Potrzebuję choć odrobiny światła, żeby wyjść z impasu. To znaczy, muszę znać powód postępowania Rudina. Tylko w ten sposób mogę szukać jakiegoś trzeciego wyjścia. Mówiąc krótko… chciałbym, aby wasi ludzie uaktywnili jeszcze raz “Słowika”. Może on wyjaśni nam, o co tu chodzi?
Joan Carpenter zawahała się. Nigdy dotąd nie ingerowała w konkretne działania Firmy Sir Nigela Irvine'a. W odróżnieniu od niektórych swoich poprzedników starała się nie wtykać nosa w pracę służb wywiadowczych po to jedynie, by zaspokoić własną ciekawość. Od momentu objęcia urzędu podwoiła budżety obu służb – SIS i MI5, a na stanowiska dyrektorów wyznaczyła ambitnych profesjonalistów, którzy odpłacili jej niezłomną lojalnością. Wiedziała, że ci ludzie jej nie zawiodą. I rzeczywiście, nigdy nie zawiedli.
– Zrobię, co będę mogła – rzekła po dłuższym namyśle. – Ale tu chodzi o coś, co znajduje się w samym sercu Kremla, a czas nagli. Mimo wszystko spróbujemy. Tyle mogę panu obiecać.
Odłożyła słuchawkę i sięgnęła po inną: zawiadomiła męża, żeby nie czekał na nią z kolacją; pozostanie w biurze przez całą noc. Z kuchni zamówiła duży dzbanek kawy. Potem zadzwoniła do domu Sir Juliana Flannery'ego. Powiedziała mu tylko, że pojawiły się nowe komplikacje, i poprosiła, by jak najszybciej wrócił do Urzędu Premiera. Ta rozmowa odbyła się ze zwykłego telefonu, przez sieć publiczną. Następna, i na razie ostatnia, wymagała użycia linii supertajnej i superspecjalnej. Na drugim końcu zgłosił się oficer dyżurny kwatery głównej Secret Intelligence Service. Premier kazała mu natychmiast skontaktować się z Sir Nigelem – gdziekolwiek się znajduje – i wezwać go na Downing Street 10. Skracając sobie oczekiwanie, włączyła telewizor; była dziesiąta, właśnie zaczynał się przegląd wiadomości BBC. Noc zapowiadała się długa i ciężka.
Wnętrze baru przypominało wagon kolejowy. Otyły Jahn z trudem wśliznął się do “przedziału” i usiadł naprzeciw Rosjanina. Ten patrzył nań chłodno, bez śladu emocji. Jahn, spocony ze strachu, nigdy by się nie domyślił, że Rosjanin walczy w tej chwili o własne życie; ani jeden muskuł nie drgnął w jego twarzy. Słuchał cierpliwie wyjaśnień Jahna o specjalnym reżimie wprowadzonym w więzieniu po czternastej. A przecież miał się czego bać: w rzeczywistości nie miał wcale dyplomatycznego paszportu i ukrywał się – jako gość swoich enerdowskich kolegów – w ich melinie znajdującej się w Berlinie Zachodnim.
– Rozumie pan więc – powtórzył nerwowo Jahn – że nie mogę nic dla pana zrobić. W żaden sposób nie mógłbym pana wpuścić na ten korytarz. Przez całą dobę dyżuruje tam co najmniej trzech ludzi. Każdy wchodzący musi okazać przepustkę. Nawet ja, chociaż wszyscy znamy się od lat. Nie wpuszczą zresztą do więzienia nikogo obcego bez telefonicznego porozumienia z naczelnikiem.
Kukuszkin wolno pokiwał głową. Jahn poczuł, że kamień spada mu z serca. A więc dadzą mu spokój; odczepią się od niego i nie zrobią krzywdy rodzinie. Wszystko skończone.
– Pan, oczywiście, ma wstęp na ten korytarz? – odezwał się Rosjanin. – Może pan wejść do tych cel?
– No, tak, jestem przecież nadzorcą bloku. Nawet muszę co pewien czas sprawdzać, czy u nich wszystko w porządku.
– Śpią normalnie?
– Chyba tak. Chociaż dowiedzieli się już o tej aferze na Morzu Północnym – rozgadał się Jahn. – Zabraliśmy im odbiorniki radiowe już po pierwszym komunikacie, ale inni więźniowie z izolatek zdążyli ich powiadomić. Pan wie, oni po prostu krzyczą jeden do drugiego. No więc, powiedzieli im, zanim przenieśliśmy wszystkich na inny korytarz. Teraz wątpię, czy tamci dwaj tak łatwo zasną.
Rosjanin znów zagadkowo pokiwał głową.
– W takim razie sam pan wykona tę robotę. Jahn zesztywniał.
– Nie, nnie – zająknął się. – Pan chyba nie zrozumiał. Nie mogę użyć pistoletu. W ogóle nie mógłbym nikogo zabić.
Zamiast odpowiedzi Rosjanin położył na stole dwie rurki przypominające wieczne pióra.
– A kto mówi o pistolecie?! Użyje pan tego. Otwarty koniec należy przybliżyć do ust i nosa śpiącego. Potem nacisnąć guzik z boku. To cyjanek potasu w aerozolu. Śmierć następuje po trzech sekundach, a po godzinie objawy są takie, jak po ataku serca. Po robocie zamknie pan cele, wróci do pokoju służbowego, wytrze ślady na rurkach i włoży je do szafki jakiegoś strażnika, który też ma dostęp do kluczy. Prosta, czysta robota. I nikt nie będzie pana podejrzewał.
To, co Kukuszkin położył na stole przed oczyma przerażonego strażnika, było nowoczesną wersją tych samych pistoletów gazowych, którymi “departament mokrej roboty” KGB uśmiercił dwadzieścia lat wcześniej na terenie Niemiec dwu przywódców nacjonalistów ukraińskich, Stiepana Banderę i Lwa Rebeta. W porównaniu z tamtą starą wersją zwiększyła się jedynie, dzięki prowadzonym wciąż badaniom, skuteczność aerozolu, natomiast zasada działania pozostała tak samo prosta. Wewnątrz rurki znajdowały się szklane kapsułki z kwasem pruskim. Naciśnięcie guzika uwalniało sprężynę, która miażdżyła szkło, otwierając jednocześnie zbiorniczek ze sprężonym powietrzem. Strumień powietrza porywał cząsteczki kwasu i wtłaczał je do dróg oddechowych ofiary. Po godzinie kompromitujący migdałowy zapach cyjankali znikał bez śladu, mięśnie ofiary z powrotem wiotczały i wszystko sprawiało wrażenie nagłego ataku serca.