I tak oto koszmarny sen Sir Juliana Flannery'ego urzeczywistnił się. Major piechoty morskiej, który wszedł teraz do sali obrad, miał wprawdzie tylko pięć stóp i osiem cali wzrostu, ale prawie tyleż szerokości w barach i najwyraźniej należał do tego gatunku ludzi, którzy o masakrowaniu istot ludzkich mówią równie lekko, jak Lady Flannery o szatkowaniu jarzyn na swoje sławne sałatki prowansalskie.
Urodzony pacyfista i antymilitarysta, sekretarz Gabinetu miał już przedtem co najmniej trzykrotnie okazję spotkać oficerów Special Air Service; dowódcę bliźniaczej jednostki morskiej widział po raz pierwszy. Ale był to niemal dokładnie ten sam typ człowieka – a wrażenie Sir Juliana równie niemiłe.
SBS powstała początkowo jako jednostka do zadań ściśle wojennych, wyspecjalizowana w szturmowaniu z morza umocnień brzegowych. Dlatego jej żołnierze dobierani byli właśnie z piechoty morskiej. Odznaczali się oni sprawnością fizyczną i sportową, musieli świetnie pływać, wiosłować, nurkować, wspinać się, biegać i walczyć wręcz. Ten “surowy materiał ludzki” poddawano dalszemu szkoleniu w takich dziedzinach, jak skoki spadochronowe, pirotechnika, sabotaż oraz niezliczone wprost techniki podrzynania gardeł i łamania karków – nożem, drucianą pętlą, albo po prostu gołymi rękami. Wszystkie te umiejętności, a także pewna naturalna dyspozycja do przebywania miesiącami na odludziu, samodzielność i samowystarczalność, umiejętność działania bez zwracania na siebie uwagi – były atrybutami wspólnymi żołnierzy SBS i ich kolegów z SAS.
Ludzi z SBS odróżniała od tamtych umiejętność prowadzenia działań pod wodą. Wyposażeni w aparaty do nurkowania, potrafili pokonywać niewiarygodne dystanse, umieszczać ładunki wybuchowe w najbardziej' niedostępnych miejscach, a nawet bez akwalungów pływać bezgłośnie tuż pod powierzchnią wody i wyłaniać się nagle z morza cicho jak duchy – o tyle osobliwe, że obwieszone morderczym sprzętem.
Część tego arsenału była całkiem tradycyjna, wręcz staroświecka: noże, stalowe linki do szybkiego i cichego uśmiercania ludzi. Ale odkąd w latach sześćdziesiątych zaczęła się epidemia terroryzmu, skierowane do walki z nią jednostki specjalne zostały wyposażone w nowe zabawki. Ci duzi chłopcy od razu je polubili. Każdy z nich był teraz także strzelcem wyborowym, mającym ultraprecyzyjny, ręcznie wykańczany i indywidualnie testowany sztucer marki Finlanda – norweskie cacko, słusznie uważane za najlepszy snajperski karabin w świecie. Mógł on być, i przeważnie był, wyposażony w nocny wzmacniacz obrazu, w długą jak teleskop lunetę celowniczą i w stuprocentowo skuteczny tłumik hałasu i ognia.
Do forsowania drzwi używali, podobnie jak SAS, krótkich wielko-kalibrowych pistoletów strzelających bardzo twardymi, litymi pociskami. Nigdy przy tym nie mierzyli w zamki; z drugiej strony drzwi mogłyby być przecież inne, niewidoczne stąd zasuwy i rygle. Strzelali jednocześnie z dwu pistoletów w obydwa zawiasy, potem jednym kopnięciem wywalali drzwi i zasypywali wnętrze gradem kuł z trzeciej broni palnej, jaką zawsze mieli przy sobie: pistoletów maszynowych Ingram z tłumikiem.
W ich podręcznym arsenale były także granaty oślepiająco-ogłuszające, takie same, jakich użyli wspierający Niemców w Mogadishu komandosi SAS, a będące doskonalszą wersją znanych już publicznie petard “ogłupiających”. Te nowe nie tylko oszałamiały, ale i paraliżowały. W pół sekundy po wyciągnięciu zawleczki granat, wrzucony do zamkniętego pomieszczenia, na trzy sposoby obezwładniał wszystkich znajdujących się tam ludzi, zarówno terrorystów, jak ich zakładników. Błysk oślepiał na co najmniej trzydzieści sekund każdego, kto patrzył w jego stronę, huk uderzał w błonę bębenkową z taką siłą, że dotkliwy ból uniemożliwiał jakąkolwiek koncentrację, a dodatkowo emitowany przy tym specjalny dźwięk paraliżował – poprzez splot nerwowy ucha środkowego – wszystkie mięśnie organizmu na dziesięć sekund. W czasie testów człowiek poddany działaniu tego dźwięku próbował pociągnąć za spust trzymanej broni – ale nawet tego nie był w stanie zrobić.
Wybuch powoduje pęknięcie błony bębenkowej – nie czyni przy tym różnicy między terrorystami a zakładnikami. Ale błona bębenkowa może się zregenerować. Martwi zakładnicy nie wrócą do życia.
Jak długo trwa efekt paraliżujący, komandosi strzelają nieustannie, tworząc dach z kuł cztery cale nad głowami znajdujących w pomieszczeniu ludzi; inni nurkują pod tym dachem ku oszołomionym zakładnikom i odciągają ich po podłodze w bezpieczne miejsca. Kiedy już to zrobią, strzelcy przenoszą ogień o sześć cali niżej.
Rozlokowanie zakładników i terrorystów we wnętrzu można dokładnie ustalić przez zamknięte drzwi, przykładając do nich elektroniczny stetoskop. Ludzie w środku nie muszą nawet rozmawiać: urządzenie słyszy ich oddechy i bezbłędnie je lokalizuje. Ekipa ratunkowa porozumiewa się na migi, wypróbowanym systemem znaków, który wyklucza pomyłki.
Major Fallon postawił na stole konferencyjnym model “Princess”; skupiła się na nim napięta uwaga wszystkich zebranych.
– Proponuję przede wszystkim ustawić krążownik “Argyll” bokiem do “Freyi”. Przed świtem trzy łodzie wiozące moich ludzi i sprzęt zbliżą się do “Argylla” i staną za nim, tak że nawet wartownik siedzący na kominie “Freyi” nie będzie mógł ich widzieć. Dzięki temu będziemy w stanie po południu zacząć przygotowania do akcji poza zasięgiem obserwacji terrorystów. Oczywiście nie chcę tam widzieć żadnych samolotów prasowych. Kutry rozpylające emulgent też powinny trzymać się z dala od “Argylla”, żeby nie wzbudzać żadnych podejrzeń.
Na razie nikt nie zgłaszał pytań ani wątpliwości. Sir Julian robił tylko drobne notatki. Fallon ciągnął więc dalej:
– Po zmroku, a przed wschodem księżyca, popłyniemy w stronę “Freyi” w ośmiu, czterema kajakami, na odległość trzech mil od tankowca. Nie ma ryzyka wykrycia przez radary “Freyi”. Kajaki są na to za małe i za niskie. Poza tym są zrobione całkowicie z drewna i płótna, a więc w praktyce niewidoczne dla radaru. Podobnie z naszymi kostiumami: guma, skóra, wełna i tak dalej… a wszystkie klamry są plastikowe. Radary “Freyi” tego nie zarejestrują. W każdym kajaku na tylnym siedzeniu będzie jeden płetwonurek. Ich butle z tlenem muszą, niestety, być metalowe, ale na ekranie radaru nie dają one większego śladu niż dryfująca bańka po oleju. Na “Freyi”, z odległości trzech mil, w ogóle tego nie zauważą. Trzy mile od “Freyi” nurkowie ustawią swoje kompasy na rufę tankowca – to będzie łatwe, bo rufa jest oświetlona – zsuną się z kajaków i popłyną dalej pod wodą, kierując się kompasem.
– A dlaczego nie w stronę dziobu? Przecież tam jest ciemniej -i spytał pułkownik lotnictwa.
– Po pierwsze dlatego, że trzeba by było najpierw zlikwidować wartownika na pomoście dziobowym, a on może mieć kontakt radiowy z mostkiem i ostrzec innych. Po drugie dlatego, że mielibyśmy wtedy cholernie długą drogę do przebycia po pokładzie, a na mostku jest silny reflektor szperacz. I po trzecie dlatego, że nadbudówka frontu to pionowa stalowa ściana wysokości pięciu pięter. Oczywiście moglibyśmy się na nią wspiąć, ale po drodze są okna kabin, w których może ktoś być i zauważy nas. Ci czterej, w tej liczbie ja, spotkają się pod rufą “Freyi”. Jest tam kilkustopowy nawis, pod którym można się ukryć. Gorzej ze wspinaczką: może nas wtedy zobaczyć wartownik z komina. Co prawda człowiek siedzący na wysokości stu stóp ma skłonność raczej obserwować horyzont, niż patrzeć w dół. Dla pewności warto wtedy urządzić dla niego spektakl. W uzgodnionym terminie “Argyll” zacznie błyskać reflektorem sygnałowym w stronę innych okrętów. To powinno całkowicie zająć wartownika”. Wtedy pozbędziemy się płetw, masek, butli z tlenem i pasów balastowych. Wejdziemy na pokład od strony rufy w samych tylko gumowych kombinezonach. Całe uzbrojenie będzie ukryte w szerokim, nieprzemakalnym pasie owiniętym wokół ciała.
– Jak zdołacie wspiąć się po kadłubie, obciążeni dodatkowo czterdziestoma funtami żelastwa, po trzech milach pływania pod wodą? – zdziwił się któryś z urzędników ministerialnych.
Fallon uśmiechnął się tylko.
– Do relingu na rufie jest nie więcej niż trzydzieści stóp. A podczas ćwiczeń na platformach wiertniczych na Morzu Północnym pokonywaliśmy sto sześćdziesiąt stóp pionowej stalowej ściany w cztery minuty.
Nie widział potrzeby szczegółowego wyjaśniania, jak osiąga się taką sprawność ani jaki sprzęt umożliwia tego rodzaju wyczyny. Pracujący dla wojska konstruktorzy dawno już wymyślili dla SBS znakomity sprzęt wspinaczkowy. Ważnym jego składnikiem były klamry magnetyczne. Z wyglądu przypominały talerz z przymocowanym z tyłu uchwytem. Krawędź talerza była obramowana gumą, aby przykładanie go do metalu nie powodowało hałasu; pod gumą znajdowała się metalowa obręcz, która po naciśnięciu przełącznika umieszczonego w uchwycie pod kciukiem stawała się potężnym magnesem. Pole magnetyczne generował prąd z baterii niklowo-kadmowej zainstalowanej w talerzu, małej, ale silnej i niezawodnej. Posługiwanie się tymi klamrami wymagało wielkiej siły, ale też ludzie-żaby z SBS mieli za sobą odpowiedni, forsowny trening. Uzbrojeni w dwa takie talerze, bez wielkiego wysiłku podciągali się na nich z całym swoim ekwipunkiem, przykładając na przemian prawą i lewą klamrę do stalowej ściany, coraz wyżej i wyżej, wyłączając prąd w dolnej po upewnieniu się, że górna trzyma niezawodnie. O sile tych magnesów – ale także posługujących się nimi rąk – świadczył fakt, że wspinacze mogli bez ryzyka odpadnięcia pokonywać przewieszki odchylone o czterdzieści pięć stopni od pionu.