– Nie ciesz się! – wrzasnął. – Te ich głupie żarty dotyczą nie tylko moich przyjaciół w Berlinie i nie tylko mnie. Także twojego kochanego, drogocennego statku i twojej załogi. Nie zapominaj o tym!
Na kilka minut pogrążył się w myślach, potem korzystając z kapitańskiego interkomu wezwał z mostka jednego ze swoich ludzi. Człowiek, który pojawił się po chwili w kajucie, był nadal zamaskowany i nadal mówił po ukraińsku – ale w jego zachowaniu i głosie Larsen wyczuł ton niepokoju. Drake kazał tamtemu pilnować kapitana i wyszedł. Wrócił mniej więcej po kwadransie, tylko po to, by znów zaprowadzić dowódcę “Freyi” na mostek.
Głośnik w Kontroli Mozy odezwał się dokładnie o siódmej. Kanał dwudziesty był wciąż zarezerwowany dla “Freyi”, a dyżurny operator spodziewał się tego wezwania, bo i on słyszał już wiadomość z Bonn. Toteż kiedy “Freya” się zgłosiła, szpule magnetofonów już się obracały.
Larsen mówił głosem zmęczonym, ale pozbawionym śladu głębszych emocji.
– W następstwie idiotycznej decyzji rządu w Bonn, wycofującej zgodę na uwolnienie Lwa Miszkina i Dawida Łazariewa dziś rano o ósmej, Judzie, którzy opanowali “Freyę”, oświadczają: Jeśli do godziny dwunastej dnia dzisiejszego Miszkin i Łazariew nie znajdą się w samolocie lecącym do Tel Awiwu, dokładnie w południe wypompujemy z “Freyi” do morza dwadzieścia tysięcy ton ropy naftowej. Każda próba przeszkodzenia nam w tym, a także każde naruszenie rejonu zakazanego wokół “Freyi”, spowoduje natychmiastowe zniszczenie statku, jego załogi i ładunku.
Transmisja skończyła się; kanał dwudziesty znowu był martwy. Nikt nie zadawał żadnych pytań, ale komunikat słyszano w co najmniej stu stacjach radiowych. Już kwadrans później powtarzały go w swoich porannych wiadomościach rozgłośnie całej Europy.
Nad ranem Owalny Gabinet zaczął przypominać sztab walczącej armii. Wszyscy czterej przebywający tu mężczyźni zdjęli marynarki i rozluźnili krawaty. Co chwila z działu łączności przybiegali sekretarze z wiadomościami dla któregoś z doradców prezydenckich. Odpowiednie wydziały w Langley i w Departamencie Stanu były już na stałe połączone z Białym Domem. O drugiej piętnaście miejscowego czasu (w Europie była 7.15) Robert Benson dostał wiadomość o nowym ultimatum Drake'a. Położył ją bez słowa na biurku prezydenta.
– No cóż – odezwał się znużonym głosem Matthews – mogliśmy się tego spodziewać. Niemniej jednak wiadomość jest przykra.
– Sądzi pan, że on, kimkolwiek jest, rzeczywiście to zrobi? – spytał Lawrence.
– Na razie zrobił wszystko, co obiecywał, sukinsyn – rzucił ciężkim słowem Poklewski.
– Mam nadzieję, że Miszkin i Łazariew są pod solidną strażą w Tegel – mruknął Lawrence.
– Już wcale nie są w Tegel – odezwał się Benson. – Przewieziono ich przed północą berlińskiego czasu do Moabitu. To nowocześniejsze i lepiej strzeżone więzienie.
– Skąd ty to wiesz, Bob? – zaciekawił się Poklewski.
– Moi ludzie obserwują Tegel i Moabit już od południowego komunikatu z “Freyi”.
Lawrence, dyplomata w starym stylu, najwyraźniej był tym zirytowany.
– Czy to jakaś nowa polityka… szpiegowanie naszych sojuszników?!
– Niezupełnie – odparł z uśmiechem Benson. – Zawsze to robiliśmy.
– Dlaczego właściwie ich przenieśli? – spytał Matthews. – Czyżby Busch podejrzewał, że Rosjanie spróbują dobrać się do Miszkina i Łazariewa?
– Nie, panie prezydencie – odparł Benson. – On podejrzewa, że to ja spróbuję…
– Zdaje mi się – powiedział Poklewski – że jest pewna możliwość, o której dotąd nie pomyśleliśmy… Jeśli terroryści na “Freyi” dotrzymają słowa i wypuszczą dwadzieścia tysięcy ton ropy oraz zagrożą wypompowaniem dalszych pięćdziesięciu tysięcy jeszcze dzisiaj, naciski na Buscha bardzo się wzmogą…
– Niewątpliwie – wtrącił Lawrence.
– Zmierzam do tego, że Busch może w końcu ulec tym naciskom i samodzielnie, bez dalszych konsultacji, uwolnić więźniów. A przecież on nie w i e, że to oznacza koniec marzeń o Traktacie Dublińskim.
Przez chwilę panowała głęboka cisza. Przerwał ją dość niepewnym głosem prezydent Matthews:
– Ja… nie mam przecież sposobu, żeby go powstrzymać. !
– Owszem, ma pan sposób – powiedział poważnie Benson. Trzej pozostali spojrzeli nań z zainteresowaniem. Kiedy jednak w paru zdaniach wyłożył swój pomysł, twarze Matthewsa, Lawrence'a i Poklewskiego wyrażały zaskoczenie.
– Nie mogę wydać takiego rozkazu – wykrztusił prezydent.
– Przyznaję, że to jest straszne – zgodził się Benson – ale to jedyny sposób, by uprzedzić działania kanclerza Buscha. A możemy to zrobić w ostatniej chwili, bo gdyby nawet podjął decyzję o uwolnieniu tej dwójki w największej tajemnicy, my się o tym dowiemy. Mniejsza o to jak. Ważne, że będziemy wiedzieć. I wtedy możemy natychmiast działać. Bo jaka jest alternatywa? Złamanie traktatu, a w konsekwencji oczywiście powrót do wyścigu zbrojeń. Ale, co gorsza, jeśli Rosjanie odstąpią od traktatu, my zapewne wycofamy się z umowy zbożowej i nie wyślemy im ani ziarnka. Wtedy pozycja Rudina jest zagrożona…
– Pewnie dlatego tak histerycznie zareagował na sprawę – wtrącił Lawrence.
– Bardzo możliwe – odparł Benson. – Na razie wiemy, że tak właśnie postąpił, a dopóki nie wiemy dlaczego, nie powinniśmy nazywać tego histerią. I póki czekamy na wyjaśnienie tej sprawy, może nie od rzeczy byłoby powiadomić prywatnie kanclerza Buscha o możliwości, którą przed chwilą przedstawiłem. Moglibyśmy go tym szachować, przynajmniej przez jakiś czas.
W oczach prezydenta zabłysła iskierka nadziei.
– Więc sądzisz, że wystarczy postraszyć tym Buscha? I że nie będziemy musieli zrobić tego naprawdę?
W tym momencie wszedł sekretarz z depeszą od premiera brytyjskiego.
– To jest kobieta! – zawołał z uznaniem prezydent, ledwie zapoznał się z treścią depeszy. – Brytyjczycy ocenili, że poradzą sobie z pierwszą plamą ropy, z następnymi już nie. A więc kazała przygotować plan odbicia “Freyi”! Po zmroku ekipa płetwonurków wejdzie na statek i uspokoi tego chłopca z zapałkami. Oceniają swoje szansę jako duże.
– A więc wystarczy trzymać kanclerza w szachu jeszcze przez dwanaście godzin – dokończył swoją myśl Benson. – Myślę, panie prezydencie, że w tej sytuacji stanowczo powinien pan wydać rozkaz, o którym mówiłem. Są ogromne szansę, że nie będzie trzeba go wykonać.
– A jeśli będzie trzeba? Co wtedy, Bob?
– Wtedy zostanie wykonany.
Matthews zakrył twarz dłońmi, potem zaczął przecierać zmęczone oczy.
– Boże, dlaczego człowiek musi wydawać takie rozkazy? – westchnął. Bo przecież muszę… Tak, Bob, przekaż ten rozkaz.
Daleko na wschodzie, nad wybrzeżem holenderskim, słońce oderwało się już od horyzontu. Na rufowym pokładzie krążownika “Argyll”, ustawionego już burtą do “Freyi”, stał major Fallon. Przyglądał się trzem łodziom patrolowym, przycumowanym po zachodniej, niewidocznej z “Freyi”, stronie krążownika. Wartownik z komina tankowca nie mógł więc widzieć krzątaniny na ich pokładach. Oddział komandosów Fallona montował właśnie swoje kajaki i rozpakowywał niezwykły sprzęt. Słońce świeciło jasno, zapowiadając kolejny ciepły i pogodny dzień. Morze było spokojne, wręcz nieruchome. Do Fallona podszedł dowódca “Argylla”, komandor Richard Preston.
Stali przez chwilę w milczeniu, przyglądając się trzem smukłym chartom morskim, które w ciągu zaledwie ośmiu godzin przywiozły tu ludzi i sprzęt z odległego Poole. Nagle łodzie zakołysały się; Fallon podniósł wzrok. W odległości kilku kabli przepływał z dużą szybkością szary okręt wojenny; gwiaździsta bandera łopotała nad jego rufą.
– Kto to? – spytał Fallon.
– Flota amerykańska przysłała swojego obserwatora – wyjaśnił Preston. – To USS “Moran”. Zajmie pozycję na południe od nas, między “Argyllem” i “Montcalmem”.
Spojrzał na zegarek.
– Wpół do ósmej. Właśnie podają śniadanie w mesie oficerskiej. Zapraszam pana do nas, majorze.
Była siódma pięćdziesiąt, kiedy do drzwi kajuty Mike'a Manninga, dowódcy USS “Moran”, zastukał radiotelegrafista. Okręt już stał na kotwicy po całonocnym rejsie. Komandor Manning, który od wielu godzin nie opuszczał mostka, teraz sumiennie wodził elektryczną maszynką po twardej szczecinie zarostu. Nie przerywając golenia wziął depeszę z rąk telegrafisty i rzucił na nią okiem. Wyłączył maszynkę i rzekł ze zdziwieniem:
– Nie jest rozszyfrowana…
– Tak jest, sir – potwierdził marynarz. – Ma symbol “Wyłącznie do wiadomości dowódcy”.
Manning odprawił telegrafistę, otworzył sejf w ścianie i wyjął z niego swój osobisty szyfr. Był nietypowy, ale nie odznaczał się szczególną oryginalnością. Manning zaczął prowadzić ołówek po kolumnach cyfr i liter, szukając odpowiedników literowych dla liczb zawartych w depeszy. Kiedy skończył, długo jeszcze siedział przy stole. Chyba coś pomyliłem – pomyślał najpierw. Potem jeszcze raz sprawdził początek depeszy: może to tylko jakiś kawał? Ale to nie był kawał. Depesza była adresowana do niego osobiście, a nadał ją Departament Marynarki w Waszyngtonie za pośrednictwem sztabu STANFORLANT. Właściwym nadawcą był jednak prezydent Stanów Zjednoczonych; nagłówek – Naczelny Dowódca Sił Zbrojnych USA, Biały Dom, Waszyngton – nie pozostawiał żadnych wątpliwości.