Выбрать главу

– Jak długo to może jeszcze trwać? – niemal krzyczał na swoich doradców. Nawet nie spojrzał na przyniesiony mu o szóstej talerz z jajecznicą.

To samo pytanie zadawano sobie tego ranka w dziesiątkach biur w Europie i Ameryce. Ze swojego biura w Teksasie dzwonił do Waszyngtonu właściciel miliona ton ropy zwanej mubarakiem. Dzwonił, nie bacząc na wczesną porę, do dyrektora kampanii wyborczej partii prezydenta.

– Nie interesuje mnie to, która godzina! – ryczał na sekretarkę dyrektora. – Masz mnie połączyć i powiedzieć, że to Clint Blake. Jasne?

Dyrektor nie był zachwycony, kiedy wyrwano go ze snu. Ale kiedy odkładał słuchawkę, minę miał jeszcze bardziej markotną. Milion dolarów na kampanię wyborczą to nie byle co, nawet w Stanach. Toteż groźba Blake'a, że wycofa swój datek i wpłaci go na konto opozycji, nie wydawała się ani trochę śmieszna. Na nic zdały się próby przekonywania go, że cały ładunek jest przecież ubezpieczony u Lloyda. Tego ranka Blake był tylko rozwścieczonym Teksańczykiem, do którego nie przemawiały żadne argumenty.

Również Harry Wennerstrom spędził większość tych porannych godzin przy telefonie. Dzwonił do Sztokholmu, do wszystkich przyjaciół i znajomych we flocie, w bankach i w rządzie, prosząc, by wywarli presję na szwedzkiego premiera. Presja okazała się skuteczna. Żądania Wennerstroma przekazano drogą dyplomatyczną do Bonn.

Sir Murray Kelso, prezes Lloyda, bez trudu odnalazł wiceministra środowiska. Sir Rupert Mossbank tkwił już za swoim biurkiem w White-hall. Zazwyczaj sobota nie jest dniem, w którym można zastać wyższych funkcjonariuszy państwowych przy ich biurkach – ale to nie była zwykła sobota. Sir Rupert przyjechał tu przed świtem na wieść z Downing Street, że Miszkin i Łazariew nie zostaną zwolnieni – i od tej pory nie opuszczał budynków Whitehall. Wskazał krzesło swojemu gościowi.

– Paskudna sprawa – zaczął ogólnikowo Sir Murray.

– Wręcz obrzydliwa – zgodził się Sir Rupert.

Podał biszkopty, po czym dwaj lordowie zajęci byli przez jakiś czas piciem herbaty.

– Rzecz w tym – przerwał w końcu milczenie Sir Murray – że w grę wchodzą naprawdę gigantyczne sumy. Coś około miliarda dolarów. Nawet gdyby kraje dotknięte skażeniem domagały się odszkodowań nie od nas, ale od Niemiec Zachodnich, to samo tylko ubezpieczenie statku, ładunku i załogi pochłonie czterysta milionów dolarów.

– Oczywiście możecie wypłacić taką sumę? – zaniepokoił się Sir Rupert.

– Oczywiście, możemy. I musimy. Ale to już jest suma, która poważnie zaciąży na tegorocznym bilansie państwowym. Mogą być kłopoty z następną pożyczką z Międzynarodowego Funduszu Walutowego.

– Tak – przyznał Mossbank – ale niewiele możemy tu zrobić. Teraz wszystko jest w rękach Niemców.

– Może jednak dałoby się ich jakoś przycisnąć. Ja wiem, porywanie samolotów to rzecz wstrętna, ale w końcu można by w tym jednym przypadku wypuścić tych łobuzów. Baba z wozu, koniom lżej!

– Spróbuję. Zobaczę, co się da zrobić – oświadczył Mossbank. W rzeczywistości doskonale wiedział, że nie da się nic zrobić. W teczce z napisem “tajne”, zamkniętej w sejfie, miał informację, że za jedenaście godzin major Fallon wsiądzie do swego kajaka; do tego momentu – brzmiała instrukcja premiera – żadnych zmian taktyki!

O tej instrukcji kanclerz Busch dowiedział się rano, w trakcie osobistej rozmowy z ambasadorem brytyjskim. To go nieco uspokoiło.

– Tylko po co jedliśmy tę żabę? – spytał, gdy ambasador przedstawił mu cały plan. – Czy nie można mi było tego powiedzieć wcześniej?

– Wcześniej nie byliśmy pewni, czy to jest realne – wyjaśnił Anglik, bo takie miał polecenie. – Pracowaliśmy nad tym przez całe wczorajsze popołudnie i przez całą noc. Dopiero przed świtem uzyskaliśmy pewność, że rzecz jest wykonalna.

– Jak oceniacie swoje szansę?

– Trzy do jednego na naszą korzyść. Słońce zachodzi dziś o siódmej trzydzieści, kompletna ciemność będzie od dziewiątej. O dziesiątej ci ludzie wystartują.

Kanclerz spojrzał na zegarek. Dwanaście godzin. Jeśli Brytyjczykom się uda, zasługa przypadnie przede wszystkim płetwonurkom zabójcom, ale także i jemu: za mocne nerwy. Jeśli się nie uda, cała odpowiedzialność spadnie na Brytyjczyków.

– A zatem wszystko zależy teraz od majora Fallona – odezwał się po namyśle. – Dobrze, panie ambasadorze, obiecuję grać w tę grę do dziesiątej.

Oprócz baterii rakiet samosterujących USS “Moran” miał na pokładzie dwa konwencjonalne działa Mark45 127 mm, jedno z przodu, jedno z tyłu. Choć “konwencjonalne”, niewiele miały wspólnego z tradycją morskiej artylerii. Naprowadzane radarem, sterowane przez komputer, mogły wystrzelić szybką serię dwudziestu pocisków, bo tyle mieścił magazynek. Komputer ustalał też rodzaj i kolejność wystrzeliwanych pocisków. Czasy, w których na okrętach wojennych trzeba było ręcznie wyciągać amunicję z głębokich czeluści magazynu, transportować ją do wieżyczki strzelniczej prymitywną windą, zatrudniać przy obsłudze działa ciężko harujących ładowaczy – minęły bezpowrotnie. Na “Moranie” odpowiednią amunicję wybierały ze składu roboty, jej transportem do wież strzelniczych kierował mikroprocesor, a działa ładowały się, strzelały, wyrzucały łuski, ponownie ładowały i strzelały – całkowicie bez udziału rąk ludzkich.

Celowanie odbywało się z pomocą radaru; radarowe oczy okrętu odnajdowały cel wedle zadanego programu, uwzględniając wiatr i wszelkie ruchy zarówno celu jak samego “Morana”; a znalazłszy cel trzymały się go już wytrwale, aż do następnej instrukcji z komputera. Komputer dostarczał też radarowemu celownikowi informacji o wszystkich bieżących zmianach, o najdrobniejszych poruszeniach “Morana”, o celu, o aktualnej prędkości i kierunku wiatru w przestrzeni między nimi. Gdy cel był już namierzony, wszystkie te ruchy i zmiany przestawały stanowić problem; niezależnie od nich sterowane z komputera mordercze paszcze dział bezgłośnie i bezbłędnie obracały się tam, gdzie powinny trafić pociski. “Moran” mógł kołysać się i obracać na sztormowej fali, cel mógł kluczyć i gwałtownie zmieniać kurs – wszystko to błyskawicznie równoważyły decyzje komputera. Komputer realizował także szczegółowy plan rozrzutu pocisków. Na wszelki wypadek działała jeszcze w najwyższym punkcie okrętu kamera telewizyjna, dzięki której oficer artylerzysta mógł widzieć cel i zmieniać program ostrzału, wprowadzając do komputera i mikroprocesora dział nowe instrukcje.

Komandor Manning stał na pokładzie przy relingu i obserwował “Freyę” w ponurym skupieniu. Ktokolwiek doradził to rozwiązanie prezydentowi, dobrze rzecz wykalkulował. W przypadku katastrofy “Freyi” główne zagrożenie dla środowiska stanowiłby ładunek: milion ton płynnej topy. Gdyby jednak tę ropę zapalić jeszcze w ładowniach albo w kilka sekund po pęknięciu kadłuba statku, prawie cały ładunek spłonie. Ściślej biorąc: spali się w gigantycznym wybuchu.

Ropę naftową w naturalnej postaci trudno jest zapalić, jeśli jednak wystarczająco ją rozgrzać, to po przekroczeniu temperatury zapłonu chwyci ogień i dalej będzie się już palić sama. Zatankowany na “Freyę” mubarak należał do najlżejszych i najłatwiej zapalnych gatunków ropy. Płonąca bryła magnezu, o temperaturze ponad 1000 stopni Celsjusza, zupełnie wystarczy, by spłonęła niemal cała zawartość ładowni. Najwyżej dziesięć procent ładunku wydostanie się na powierzchnię morza w postaci naturalnej. Reszta zamieni się w kulę ognia o średnicy dziesięciu tysięcy stóp.

Pozostanie po tym wielka plama nieszkodliwej już zwęglonej piany i gigantyczny słup dymu, porównywalny z obłokiem, który wykwit! kiedyś nad Hiroszimą. Ze statku nie zostanie nic – ale zagrożenie środowiskowe zmniejszy się do rozmiarów, które można już opanować.

Manning oderwał się od tych wizji i wezwał do siebie oficera artylerzystę, Chucka Olsena.

– Załadować i zaprogramować działo dziobowe – wydał cichym głosem rozkaz. Komandor-porucznik Olsen zaczai notować.

– Porządek: trzy przeciwpancerne, pięć magnezowych zapalających, dwa DSW. Łącznie dziesięć. Potem powtórzyć całą serię w tym samym porządku. W sumie dwadzieścia pocisków.

– Tak jest, sir. Trzy PP, pięć Gwiazd, dwa kruszące. Plan rozrzutu?

– Pierwszy pocisk w punkt zero, następny dwieście metrów dalej, trzeci jeszcze dwieście metrów dalej. Pięć zapalających z powrotem do punktu zero, w odstępach czterdziestometrowych. Dwa pociski o dużej sile wybuchu – znów do przodu, sto i dwieście metrów.