Bewicke aż pobladł z wściekłości. Dał znak po¬tężnie zbudowanemu sierżantowi, a po chwili gło¬wa Damiena znowu eksplodowała bólem. Myślał o Aleksie, przywoływał w pamięci jej śliczną buzię, modlił się o jej bezpieczeństwo. Ostatnią rzeczą, jaką ujrzał, były jej pęłne łez oczy, gdy wielkie pi꬜ci sierżanta maltretowały jego wymęczone ciało.
– Wie pan, ten łajdak ma rację – stwierdził cha¬rakteryzujący się ciętym językiem porucznik Ri¬chard Osbourne, szczupły adiutant pułkownika i jego najzagorzalszy stronnik. Stali przed komin¬kiem w kwaterze adiutanta w Folkstone, bardzo skromnie urządzonym, lecz schludnym, niewiel¬kim pokoju o białych ścianach. Bewicke chodził tam i z powrotem, nie mogąc podjąć decyzji. – Jak tylko wieść o uprowadzeniu dziewczyny dotrze do Londynu, oni w okamgnieniu wskoczą nam na plecy.
Kot o dziewięciu ogonach. Wielorzemienny bat wbijał się w ciało i mięśnie, łamiąc nawet naj sil¬niej szych mężczyzn. Były pułkownik Garrick miał wybuchowy charakter, więc Osbourne wcale tak bardzo się nie mylił.
– Niech to diabli, nie mam najmniejszej ochoty wypuścić z rąk tego sukinsyna. – Bewicke stanął przy bocznym stoliku i nalał po kieliszku brandy. Jeden wręczył Osbourne'owi, sam łyknął trunku, zauważając jakiś paproch na swoim czerwonym płaszczu. Zdjął go i pstryknął w powietrze.
Porucznik napił się brandy.
– Chyba nie ma pan wyboru.
Bewicke wiedział, że adiutant ma rację, lecz jeszcze nie chciał się poddać.
– Czy nasz kurier już wrócił?
– Wyjechał dość dawno, więc lada chwila powinien być z powrotem.
– Jeśli dopisze nam szczęście, prryjmą nasze wa¬runki, a także czas i miejsce proponowanego spo¬tkania.
– A dlaczego mieliby nie przyjąć? To bardzo bli¬sko Falon. Dobrze znają ten fragment wybrzeża.
– Słusznie – zgodził się Bewicke. Zamieszał bursztynowy alkohol w kieliszku i wychylił go jed¬nym haustem. Nagle uśmiechnął się, czując, jak miejsce irytacji zajmuje narastające podniecenie. – Chyba że nie odkryli jeszcze jaskiń pod klifami, które znajdują się za skalnym załomem.
– Jaskiń?
– Właśnie. Co ty na to, Richardzie? Może uda się przejąć i dziewczynę, i tego zdrajcę.
Na twarzy Osbourne'a malowała się niepew¬ność, lecz Bewicke wciąż miał rozpromienioną minę. Spojrzał na swoje odbicie w lustrze i nie¬malże zobaczył połyskujące złotem generalskie szlify, które mogłyby zdobić jego mundur. Poczuł się tak, jakby właśnie wręczono mu nominację ge¬neralską
Aleksa dotarła na szczyt schodów i odetchnęła uspokojona, szykując się na dzień pełen niewiado¬mych. Z kuchni na dole dochodził aromat świeże¬go chleba i głos kucharki karcącej syna kwiecistą francuszczyzną
Zacisnęła dłoń na poręczy, powoli schodząc na parter wiejskiego domu. Był zbudowany z bia¬łego kamienia, miał grube ściany, dach kryty czer¬woną dachówką, nie był może duży, ale wygodny, dobrze wyposażony i nieskazitelnie czysty.
– Widzę, że jesteś gotowa. To dobrze. Mam na¬dzieję, że pobyt tutaj nie był dla ciebie jednym nie¬przerwanym pasmem udręki.
Zatrzymała wzrok na mężczyźnie stojącym u podnóża schodów, po czym zdobyła się na wy¬muszony uśmiech.
– Zważywszy na okoliczności, był pan nadspo¬dziewanie miłym gospodarzem, monsieur Gaudin. Chyba powinnam podziękować… i panu, i puł¬kownikowi Lafonowi. – Od przybycia do Boulogne w ubiegłym tygodniu po tym, jak łodzie wylądowa¬ły na plaży na południe od małej wioski rybackiej, mieszkała w domu człowieka o nazwisku Andre Gaudin. Oczywiście "mieszkała" nie było tu naj¬właściwszym słowem.
Była tam uwięziona.
– Piękna kobieta zawsze je'st mile widzianym gościem, miette, bez względu na polityczne poglą¬dy. – Andre Gaudin był starszym już mężczyzną, miał wydatny tors i czuprynę gęstych, siwych wło¬sów. Był opiekuńczy, troskliwy i cierpliwie ignoro¬wał jej wybuchy, żądania uwolnienia oraz napady smutku.
– Mile czy niemile widziana – powiedziała – je¬stem jednakże wdzięczna za niemal komfortowe warunki, w jakich przebywałam.
– A towarzystwo? Może też nie było tak do koń¬ca niemiłe.
Tym razem uśmiechnęła się naprawdę szczerze.
Trudno się było gniewać na takiego człowieka jak Gaudin, ze współczuciem odnoszącego się do jej sytuacji, chociaż jego sympatie niewątpliwie leżały po stronie Francji. Jego spokój działał na nią koją¬co, delikatność przynosiła ogromną ulgę, gdyż bar¬dziej spodziewała się brutalności. Od początku obiecał jej, że będzie dobrze traktowana i prędzej czy później wróci do Anglii, zaś jej mąż zostanie sprowadzony do Francji.
– Będzie ci go brakowało? – spytał ją któregoś dnia, gdy zobaczył, jak spoglądała przez okno swojego pokoju. Między odległymi wzgórzami góru¬jącymi nad Boulogne wznosił się stary zamek o murach obronnych mocno nadgryzionych zębem czasu.
– Mój mąż jest zdrajcą. Powinnam się cieszyć, że jest w więzieniu, ale…
– Ale?
– Ale…no właśnie, będzie mi go brakowało. Wiem, że nie powinnam za nim tęsknić, lecz będę.
– Może gdy skończy się wojna, przyjedziesz do niego do Francji.
– Nie, proszę pana, to niemożliwe. – Nie wróci¬łaby tutaj, nawet gdyby Damien tego pragnął. Zresztą, po tym, co zrobiła, on na pewno nie wyra¬zi takiej chęci.
Francuz westchnął, ściągając białe brwi, aż na czole pojawiła się zmarszczka o niezwykłej linii.
– Wojna to smutna rzecz, n'est ce pas?
– Oui, monsieur, w rzeczy samej, bardzo smutna. Teraz, stojąc w wejściu, przypomniała sobie tamte słowa. Miała na sobie tę samą brązową weł¬nianą suknię, którą nosiła, gdy została porwa¬na z plaży. Jednakże ubranie było uprane, upraso¬wane, podobnie jak gruba wełniana peleryna.
Gaudin lekko uścisnął jej dłoń.
– Może jeszcze kiedyś się spotkamy.
– Chętnie – odparła z uśmiechem.
– Niech Bóg ma cię w opiece.
– Merci, monsieur. Gdyby wszyscy Francuzi byli tacy mili jak pan, wojna wcale nie byłaby potrzebna.
Te słowa chyba sprawiły mu przyjemność, gdyż z pogodnym obliczem otworzył przed nią drzwi. W progu już stał pułkownik Lafon, w promieniach słońca połyskiwały mosiężne guziki jego granato¬wo-białego munduru Grenadieres de Cheval – ta¬kiego samego, jaki nosiłby jej mąż. Siwe włosy na skroniach pułkownika mocno kontrastowały z jego gęstymi, ciemnobrązowymi włosami.
– Łodzie już czekają, madame. Mam nadzieję, że jest pani gotowa.
– Zapewniam pana, pułkowniku, że jestem wię¬cej niż gotowa.
Rozdział 12
Damien rozprostował zesztywniałe mięsme, choć przychodziło mu to z trudem. Miał związane z przodu ręce, podarta koszula wisiała na nim w strzępach, spodnie miał zakurzone i uwalane zie¬mią, włosy spadały na czoło w grubych strąkach.
Jednak szedł wzdłuż plaży przed pułkownikiem Bewickiem i jego żołnierzami, z nadzieją czekając, aż znajdą się u celu, gdzie nastąpi wymiana jeńców, dzięki czemu Aleksa bezpiecznie wróci do domu. Chociaż nie wątpił, że była pod dobrą opieką, to jednak z własnego doświadczenia wie¬dział, jaka potrafi być impulsywna. Czyż sam kilka razy nie wykorzystywał jej porywczego charakteru dla własnych niecnych celów?
Chociaż modlił się, by zachowywała się wstrze¬mięźliwie i by nie nastąpiły jakieś nieprzewidziane wypadki, to i tak zamartwiał się o nią w każdej chwili swojego pobytu w celi. Przeklinał i ją, i sie¬bie za to, że wciągnął ją w tę sprawę.
Teraz spojrzał na granatowy horyzont, szukając jej wzrokiem, a przynajmniej łodzi, którą przypły¬nie. Tuż poza linią brzegu słała się mgła, której macki wysuwały się, by ukryć ich ruchy. Była już prawie dziesiąta, godzina, na którą ustalili spotka¬nie. Lafon był bardzo skrupulatny. Potrafił zapo¬biegać wszelkim nieprzewidzianym okoliczno¬ściom, więc z pewnością przybędzie na czas.
Bewicke powiedział coś do jednego ze swoich ludzi, po czym zwrócił się do Damiena.
– Szczęściarz z ciebie, Falon. Nie odpowiedziałeś na moje pytania, a teraz wracasz sobie do Francji. – Zapominasz, pułkowniku, że moim domem jest zamek Falon.
– W rzeczy samej. Czy mam rozumieć, że będziesz za nim tęsknił?
– Możesz być pewny, że bardzo.
– Za żoną też będziesz tęsknił, Falon?
Coś ścisnęło go w piersi.
– Tak – odburknął.
Bewicke uśmiechnął się z wyraźną satysfakcją. – Bez obaw, milordzie, dopilnuję, żeby twojej żonie niczego nie brakowało. Może znajdę sposób, żeby ją pocieszyć po bolesnej stracie męża. Być może hrabina znajdzie ukojenie w moim łożu.