– Bonsoir, monsieur – powiedział służący. – Czego pan sobie życzy?
Aleksa wstrzymała oddech.
– Jules! Co się stało… – urwała, widząc jego peł¬ną niepokoju twarz.
– Obawiam się, że musimy porozmawiać. To sprawa najwyższej wagi. – Ignorując małego ciem¬nowłosego lokaja, wszedł do środka, chwycił ją za nadgarstek i pociągnął przez hol.
– Jules, na litość boską, co się dzieje? – Gdy zna¬leźli się w gabinecie i zamknęli drzwi, odwróciła się do niego twarzą.
– Coś się wydarzyło. Idź na górę i zabierz płaszcz, nałóż też mocne buty. Musimy stąd uciekać.
– Dlaczego? Co się stało? – Niespokojne oblicze Jules'a sposępniało jeszcze bardziej.
– Aresztowali twojego męża za kradzież planów. W pracowni Salliera stwierdzono ich brak już dziś po południu.
– Ale przecież oni wiedzą, że nie mógł ich ukraść. Cały czas był wtedy z nimi!.
– Sądzą, że to on wszystko zorganizował. Zoł¬nierze już tu jadą. Po ciebie.
– Wielki Boże!
– Musisz zachować spokój. Tak jak mówiłem, weź płaszcz i buty. Szybciej, Alekso, nie mamy zbyt dużo czasu.
Kiwnęła głową i biegiem wróciła na górę Wal¬cząc z ogarniającym ją przerażeniem, w pośpiechu spakowała małą torbę podróżną, założyła brązowe pantofle, chwyciła czarną pelerynę z kapturem. Przy drzwiach Jules ujął ją za ramię i razem wybie¬gli z domu. Pomógł jej wsiąść do swojej małej dwu¬kółki i sam wskoczył do środka.
– Dokąd… dokąd jedziemy?
Do hotelu Marboeuf. Tam czeka na nas Ber¬nard z przygotowanym do drogi wozem. Wywiezie cię na północ. Jest jeszcze szansa, że zdążysz na łódź odpływającą z Hawru.
Nie zareagowała na jego słowa. Myślała tylko o aresztowaniu Damiena.
Do hotelu Marboeuf? – powtórzyła automatycznie.
Tak. Bernard wywiezie cię z miasta.
– A co z Damienem?
Uścisnął jej dłoń.
Przykro mi, cherie, ale nie możemy nic zrobić. Zesztywniała. W końcu zaczynała myśleć trochę jaśniej.
Co to znaczy, że nie możemy nic zrobić? Damien jest niewinny. Musimy go wydostać.
Jules tylko pokręcił głową – Gdzie on jest?
Dłuższą chwilę nie odpowiadał.
W katakumbach. Pod prefekturą policji znajduje się loch. Lecz ostatecznie zostanie umieszczony w więzieniu La Force.
W katakumbach… Boże, jak oni mogli? – Łzy napłynęły do jej oczu, wyobraźnia podsuwała maka¬bryczne obrazy. Słyszała o tym miejscu. Od czasów rzymskich pod miastem były kamieniołomy, z któ¬rych wydobywano wapień. W latach Wielkiego Terroru stały się masowym grobowcem dla tysięcy,więźniów, którzy stracili głowy pod ostrzem giloty¬ny. Trudno było jej znieść świadomość, że Damien jest przetrzymywany w jednej z tych okropnych cel w otoczeniu starych kości i gnijących ciał.
– Muszę go wydostać – powiedziała cicho, ocie¬rając łzy z policzków. – Nie zostawię go tam.
– Posłuchaj mnie, cherie…
– Nie! To ty mnie posłuchaj! Kradzież planów to był mój pomysł i nie pozwolę, żeby on wziął całą winę na siebie!
– Gdybyśmy ich nie zabrali, on sam by je wy¬kradł.
– Zapewne. Co dowodzi, że cały czas mówił prawdę
– Generał Moreau myśli inaczej.
– Jak to?
– Uważa, że twój mąż chciał sprzedać plany temu, kto najwięcej zapłaci. Armia Napoleona sta¬nowi zagrożenie dla wielu krajów. Każdy chętnie kupiłby tak cenne informacje.
– Ja… nie interesuje mnie, po co chciał je zdobyć i komu sprzedać. To nie ma już naj mniejszego znaczenia. Ja go kocham, Jules, i pomogę mu. Nic, co powiesz, mnie nie powstrzyma.
St. Owen cicho zaklął.
– Wypuść mnie, Jules. Wynajmę dorożkę i sama tam pojadę. Nie ma powodu, żebyś się w to anga¬żował. I tak zrobiłeś bardzo dużo. Ale od tej chwi¬li to już wyłącznie moja sprawa.
Jules mocno pociągnął lejce i mały powóz gwał¬townie się zatrzymał.
– Naprawdę myślisz, że pozwolę ci jechać tam samej?
– Jules, proszę cię. Muszę to zrobić.
Jasnowłosy mężczyzna spojrzał na nią twar¬do i westchnął.
Wyznanie im prawdy niczego nie załatwi, bo pewnie stracą was oboje, aby mieć pewność, że in¬formacj a nie przedostanie się dalej.
– A co innego mogę zrobić?
– Spróbować go stamtąd wydostać.
Nadzieja wstąpiła w serce Aleksy.
Czy istnieje choćby cień szansy, że się uda? – Właśnie cień, ale to lepsze niż nic.
– Więc… jak mielibyśmy to zrobić?
Jules zawrócił konia w boczną uliczkę, oddalając się od hotelu Marboeuf.
Na placu Denfert-Rocherau, w pobliżu północnego końca rue de la Tombe-Issoire, jest wej¬ście db katakumb. Miejsce nie jest pilnie strzeżo¬ne, gdyż zwykle nie ma takiej potrzeby. Możemy dostać się do tunelu, który przecina się z koryta¬rzem pod prefekturą
– Byłeś tam kiedyś?
Raz. Oni korzystają z tego tunelu dość często, a my kilka miesięcy temu próbowaliśmy wyciągnąć z lochu jednego z naszych.
– Udało się?
Nie. Usłyszeli nas. Jeden z moich przyjaciół został pojmany, jeden zabity. Dwaj uciekli.
Nerwowo oblizała wargi.
– Przykro mi.
Wzruszył ramionami.
Może tym razem będziemy mieli więcej szczęścia.
Tak… musimy w to wierzyć. – Pomyślała jednak z niepokojem, co się stanie, czy katakumby staną się miejscem wiecznego spoczynku dla trzech nowych ciał obok tysięcy innych.
Victor Lafon stał za drzwiami u szczytu scho¬dów.
– Nie ma jej – powiedział porucznik Colbert.
– Uciekła z Jules'em St. Owenem.
– Sacre bleu! – Victor uderzył pięścią w drzwi.
– Musiał się dowiedzieć, że już po nią jedziemy!
– Może to zwykły zbieg okoliczności. A może wysłała kochankowi wiadomość, że mąż został we¬zwany, i wykorzystali sposobność, żeby uciec.
– Możliwe, ale wątpię. Postawcie blokady na drogach wyjazdowych z miasta. Nie wypuszczać nikogo, kto w najmniejszym stopniu wyda się po¬dejrzany.
– A co z Falonem? Mamy go dalej naciskać w sprawie planów?
– Jeszcze nie. On nie wie, że próba kradzieży się powiodła, a ja nie chcę mu na razie dawać tej sa¬tysfakcji. Poza tym są inne pytania, które wymaga¬ją odpowiedzi. – Zacisnął szczęki, lecz po chwili rozluźnił się. – Być może dostaliśmy do ręki wyma¬rzoną broń. Kiedy skończy pan swoje zadania, niech pan wraca do mnie i wtedy zobaczymy…
Porucznik zasalutował.
– Tak jest. Niebawem będę z powrotem. Tymczasem Victor wrócił na dół. Falon był nie- przytomny, krępujące go liny wbijały mu się w pierś, głowa zwisała do przodu, kosmyki czar¬nych włosów opadały na twarz.
– Ocuć go – powiedział Victor do sierżanta. Osiłek chrząknął i sięgnął po blaszane wiadro z wodą, którą chlusnął na pokrwawioną twarz ma¬jora i hałaśliwie odrzucił puste naczynie na bok. Falon jęknął i otworzył oczy.
– A więc nadal jesteś wśród żywych. To dobrze, majorze, bo mam dla ciebie interesujące wiado¬mości.
– Nic, co powiesz, nie jest w stanie mnie zainte¬resować, Victor. – Popatrzył na swoich oprawców przez opadające powieki. Bolały go wszystkie ko¬ści, żebra, mięśnie i stawy. Nie chciał patrzyć na ściany, bo wiedział, co tam jest. Gdyby to zro¬bił, przerażenie pomogłoby go złamać. To wszyst¬ko było częścią ich gry.
A w kwestii pozyskiwania informacji… Sierżant doskonale znał się na sW9jej robocie.
– Więc uważasz, że nie wiem nic interesującego
– rzekł Lafon. – Ale może zaciekawi cię informacja, że gdy ty byłeś… zajęty tutaj, twoja żoneczka uciekła z kochankiem.
Damien uniósł brwi.
– Naprawdę? A któryż to kochanek?
– Jules St. Owen. – Lafon dał mu chwilę, żeby to sobie rozważył. – N a pewno go sobie przypominasz: przystojny blondyn, bardzo bogaty i wpływowy. Wi¬dywała się z nim regularnie od pewnego czasu.
– Chyba zwariowałeś, jeśli myślisz, że w to uwierzę.
– Tak? St. Owena widziano kilka razy przed waszym domem, a nasi ludzie śledzili twoją żonę, któ¬ra dwukrotnie wybrała się z nim na randkę do Cafe de Valois. – Pułkownik wszedł w krąg światła, pa¬dającego z pochodni. – Pomyśl o tym, Falon. Mo¬że przypomnisz sobie, jak z nią tańczył na cesar¬skim balu… jak zawsze umiał ją wypatrzyć z pała¬cu generała Moreau. Skoro ja to zauważyłem, to ty na pewno też. Przypomnij sobie… a może dostrze¬żesz ziarno prawdy w moich słowach.
Coś się w nim poruszyło. Z początku może nie¬wielkie, niedające podstaw do niepokoju ziarenko wątpliwości. Przynajmniej część z tego, co mówił Lafon, było prawdą. Sto Owen był wyraźnie zainte¬resowany Aleksą, a w pewnym okresie Damien są¬dził, że ona to zainteresowanie odwzajemnia.
Wątpliwości wciąż rosły, nabierały groźnych roz¬miarów, nie pozwalały się zignorować.