Najfatalniejsze, że zdecydowali się wszcząć wojnę o transport. Teraz tylko czekać na ciąg dalszy. Na tę myśl (niestety, najzupełniej zasadną) Erastowi Pietrowiczowi zrobiło się straszno. Lecz inżynier należał do gatunku ludzi, których strach nie przyprawia o paraliż czy paniczną krzątaninę, ale mobilizuje wszystkie rezerwy umysłu.
„Melinit, m-melinit” – w zamyśleniu powtarzał Fandorin, spacerując po użyczonym chwilowo przez Daniłowa gabinecie. Trzaskał palcami założonej za plecy ręki, kurzył cygaro, stawał na długo przed oknem, mrużąc oczy od blasku majowego nieba. Jasne było, że do kolejnych dywersji Japończycy użyją właśnie melinitu. Na moście Tezoimienickim wypróbowany został ze skutkiem pozytywnym.
Melinitu nie produkuje się w Rosji. Ten materiał wybuchowy mają na uzbrojeniu tylko Francuzi i Japończycy, przy czym ci ostatni zwą go simose, czy też – w skażonym przez rosyjskich dziennikarzy wariancie – „szimoza”. Właśnie szimozie przypisuje się główną zasługę w cuszimskim zwycięstwie japońskiej floty. Napełnione melinitem pociski wykazały dużo większą siłę przebicia i burzącą niż rosyjskie prochowe.
Melinit, czyli kwas pikrynowy, nadaje się idealnie do działań dywersyjnych. Jest potężny, inicjują go łatwo zapalniki różnych typów, a przy tym ma małą objętość. Lecz, tak czy owak, dywersja na wielkim nowoczesnym moście wymagałaby wielopudowego ładunku. Skąd dywersanci wezmą taką ilość materiału wybuchowego i jak go przetransportują?
W tym tkwił klucz: Erast Pietrowicz pojął to z miejsca. Lecz przed przystąpieniem do głównego kierunku działań podjął środki ostrożności na drugorzędnym.
W razie gdyby wersja melinitowa okazała się błędna, a wróg planował użycie zwykłego dynamitu lub piroksyliny, polecił rozesłać po wszystkich arsenałach i parkach artyleryjskich tajny cyrkularz z ostrzeżeniem. Papierek taki, rzecz jasna, nie natchnie czujnością ochrony, lecz złodziejscy intendenci powstrzymają się przed sprzedażą materiałów wybuchowych na lewo, a przecież tym właśnie sposobem śmiercionośne substancje trafiają zwykle w ręce rodzimych bombiarzy.
Ubezpieczywszy się z tej strony, Erast Pietrowicz skupił się na drogach transportu melinitu. Materiał ten docierać musiał z zagranicy, najpewniej z Francji, bo przecież nie z Japonii.
Ładunku co najmniej wielopudowej wagi nie da się przewieźć w walizce, dumał Fandorin, obracając w dłoniach uzyskaną z wojskowego laboratorium probówkę z jasnożółtym proszkiem. Podniósł ją do twarzy, w roztargnieniu wciągając nosem ostrą woń – ów zabójczy aromat szimozy, jaki lubili wspominać wojenni korespondenci.
– A co tam, s-spróbujmy – wymamrotał nagle Erast Pietrowicz.
Podniósł się energicznie, kazał sprowadzić dorożkę i w kwadrans później był już w zaułku Małym Gniezdnikowskim, w policyjnym biurze telegraficznym. I tam podyktował depeszę; słysząc jej tekst telegrafista, choć w swym długim życiu widział już niejedno, aż zamrugał oczyma.
Zgłoska piąta, prawie bez reszty złożona z rozmów tête-à-tête
Rankiem dwudziestego piątego maja lokator hrabiny Beauvaudois otrzymał wieść o przybyciu i Ładunku, i Transportu – zgodnie z planem jednego dnia. Organizacja działała z precyzją chronometru.
Ładunek stanowiły cztery półtorapudowe worki mąki kukurydzianej, wysłane z Lyonu na adres moskiewskiej piekarni Werner i Pfleiderer. Przesyłka oczekiwała na odbiorcę w magazynie stacji Moskwa Towarowa na linii brzeskiej. Tu wszystko było proste: przyjazd, przedstawienie kwitu, podpis. Worki najporęczniejsze: jutowe, wodoodporne. Gdyby przedziurawił je na próbę zbyt wścibski żandarm czy kolejowy złodziejaszek, posypałby się żółty, gruboziarnisty proszek, który w pszeniczno-żytniej Rosji ujść może w pełni za mąkę kukurydzianą.
Z Transportem rzecz była mniej prosta. Okrężną drogą z Neapolu do Batumi, a stamtąd koleją przez Rostow na rogoską górkę rozrządową przybywał zaplombowany wagon, zgodnie z dokumentami przeznaczony dla Komendantury Wojsk Wartowniczych i zaopatrzony w eskortę w składzie podoficera i dwóch żołnierzy. Ochrona była autentyczna, konosament fałszywy. Innymi słowy, w skrzyniach istotnie, jak opiewały listy przewozowe, leżało osiem tysięcy pięćset włoskich karabinów vetterli, tysiąc pięćset belgijskich rewolwerów francott, milion naboi i laski dynamitu, jednakże cały ten arsenał przeznaczony był bynajmniej nie na potrzeby wojsk wartowniczych, lecz dla osobistości noszącej miano Drozd. Zgodnie z planem opracowanym przez ojca Wasyla Aleksandrowicza, w Moskwie winny były wybuchnąć gwałtowne rozruchy, odbierające carowi chęć kuszenia się o mandżurskie stepy i koreańskie koncesje.
Mądry autor planu przewidział wszystko. Że w Petersburgu jest gwardia, a w dawnej stolicy ledwie garnizon, łatany rezerwistami drugiej kategorii. I że Moskwa to transportowe serce kraju, i że miasto liczy dwieście tysięcy głodnych, zdesperowanych nędzą robotników. Z dziesięć tysięcy gorących głów zawsze się wśród nich znajdzie, byleby była broń. Jedna iskra – i robotnicze dzielnice w mig zjeżą się barykadami.
Rybnikow zaczął tak, jak mu wpojono w dzieciństwie, czyli od trudniejszego.
Na stację rozrządową przyjechał jako sztabskapitan. Przedstawił się, otrzymał asystę spedytora z Kancelarii Dostaw Przychodzących i udał się na trzeci tor, by tam oczekiwać specjalnego z Rostowa. Kancelistę trwożył posępny oficer, niecierpliwie postukujący w pomost pochwą szabli. Szczęściem obeszło się bez czekania – pociąg przybył punktualnie co do minuty.
Starszy konwoju, dobrze już niemłody podoficer, poruszał jeszcze wargami, czytając przedstawione przez sztabskapitana upoważnienie, a już na peron jedna za drugą zajeżdżały wynajęte przez Rybnikowa rolwagi.
Lecz dalej wynikła trudność: w żaden sposób nie mogli doczekać się półplutonu, który miał zadanie ochraniać konwój. Klnąc ruski bajzel, sztabskapitan pognał do telefonu. Wrócił blady z wściekłości i eksplodował tak wielopiętrową wiązanką, że kancelista aż się skulił, a konwojenci z szacunkiem pokiwali głowami. Było jasne, że żaden półpluton nie nadejdzie.
Wyszalawszy się jak należy, Rybnikow wziął podoficera Za rękaw.
– Widzisz, bracie, jak ci… Jekimow, jaka wyszła kicha? pomożesz, co? Wiem, ukończyłeś służbę i nie masz obowiązku – ale mnie transportu bez eskorty ruszyć nie wolno, i zostawić też nie wolno. A ja nie zostanę niewdzięczny. Trzyrublówka dla ciebie, a dla twoich orłów po rubelku.
Podoficer poszedł pogadać z żołnierzami, równie zdziadziałymi i wymiętymi jak on.
Dogadali się, że prócz grosza jego dostojność da jeszcze przepustkę, żeby oddział mógł się ze dwa dni zabawić w Moskwie.
Rybnikdw obiecał.
Załadowali, pojechali. Najpierw fiakrem sztabskapitan, potem podwody ze skrzyniami, konwojenci – jeden z prawej, drugi z lewej; zamykał procesję podoficer. Radzi z obiecanej nagrody i urlopu żołnierze maszerowali szparko z trzyliniowymi karabinami * w pogotowiu. Rybnikow uprzedził, by mieli oczy otwarte, skośnooki wróg nie śpi.
W porcie rzecznym Rybnikow podnajął wcześniej magazyn. Tragarze przenieśli ładunek, dostali zapłatę i poszli. Starannie chowając do kieszeni rachunek od brygadzisty, sztabskapitan podszedł do konwojentów z Rostowa.
– Dzięki, chłopaki, za przysługę. Zaraz się rozliczymy, słowo cenniejsze od złota.
Nabrzeże przed magazynem było puste. Pod pomostem pluskała iryzująca od plam nafty woda.
– A gdzie warta, wasza dostojność? – zapytał, rozglądając się, Jekimow. – Jakoś to dziwne. Magazyn broni, a bez ochrony.
Miast odpowiedzi Rybnikow tknął go stalowym palcem w gardło. Obejrzał się na szeregowców. Jeden częstował właśnie drugiego tytoniem – i tak zastygł z otwartą gębą: machorka rozsypała się, nie trafiwszy na papierek. Pierwszego Wasyl Aleksandrowicz uderzył prawą ręką, drugiego lewą. Dokonało się to tak szybko, że ciało podoficera jeszcze padało, a dwaj jego podkomendni byli już martwi.