Выбрать главу

Cóż: Mylnikow, rzecz jasna, nie pozostał nieczuły, puścił nawet łezkę po starym druhu, z którym przeżyło się ramię w ramię dziesięć latek w nielichych, bywało, opałach. Skądinąd i ów Włodzimierz, dzięki któremu wziął początek nowy ród szlachecki, osiągnięty został nie bez udziału Wasyla.

W zeszłym roku bowiem, w maju, wpłynął sekretny raport konsula w Hongkongu, że w kierunku Kanału Suskiego, a ściślej do miasta Aden, zmierza w charakterze handlowców czwórka Japończyków. Tyle że żadni to handlowcy, ale oficerowie marynarki wojennej: dwaj minerzy i dwaj nurkowie. Mają w planach umieszczenie podwodnych bomb na trasie detaszowanych na Daleki Wschód krążowników Eskadry Czarnomorskiej *.

Eustracjusz Pawłowicz zabrał ze sobą sześciu najlepszych agentów, starych wygów (w tej liczbie i nieboszczyka Maksymienkę), pognał do Adenu i tam, na bazarze, odgrywając schlanych marynarzy, urządzili nożową rozprawę – porżnęli Japońców na dzwonka, a ich bagaż utopili w zatoce. Krążowniki przeszły jak po maśle. Co prawda, makaki i tak wkrótce posłały je na dno, ale tu już, jak to mówią, nasza chata z kraja.

Proszę, jakiego współpracownika utracił radca dworu. I żeby tak jeszcze z jakiej godnej przyczyny – a tymczasem: „ustanie akcji serca”!

Wydawszy rozporządzenia w sprawie doczesnych szczątków Maksymienki, Mylnikow powrócił do siebie, na Fontankę, odczytał meldunek w sprawie Spiętego i zdjął go jakiś niepokój. Polecił, by Lońka Ziablikow, chłopak z głową na karku, przeszukał lokal nr 7.

No i cóż? Węch nie zawiódł starego wilczarza.

Przed dziesięcioma minutami zameldował się telefonicznie Ziablikow. Że – relacjonował – jak należy, za hydraulika się podawszy, dzwoni i puka pod siódemkę, odpowiedzi żadnej. Więc otwiera drzwi wytrychem.

Spięty wisi w pętli przed oknem, na karniszu do zasłon. Wedle wszelkich oznak, samobójstwo: siniaków, zadrapań brak, na stole kartka, ołówek – widać człowiek zbierał się pisać list pożegnalny, lecz się rozmyślił.

Eustracjusz Pawłowicz wysłuchał zdyszanej relacji agenta, kazał mu czekać na ekipę śledczą, a sam siadł przy biurku i jął kreślić herb: dla rozjaśnienia umysłu, a jeszcze bardziej dla uspokojenia nerwów.

Bo nerwy miał radca dworu ostatnio do luftu. W orzeczeniu lekarskim widniało: „Neurastenia ogólna w wyniku przemęczenia; rozszerzenie osierdzia, rozedma płuc i częściowe porażenie rdzenia kręgowego, zagrażające paraliżem”. Paraliżem! Za wszystko w życiu się płaci, i to zwykle dużo drożej, niż się sądziło.

Ale, bądź co bądź: szlachcic dziedziczny i naczelnik najważniejszego oddziału, uposażenie sześć tysięcy srebrem, co tam uposażenie – trzydzieści tysięcy na fundusz bezosobowy, marzenie każdego urzędnika. A tu zdrowia nie staje, i czymże wobec tego całe złoto ziemi? Dopadła Eustracjusza Pawłowicza conocna bezsenność, a gdy się zaśnie – jeszcze gorzej: sny paskudne, z siłą nieczystą, koszmary. Ocyka się człek w zimnych potach, ząb na ząb nie trafia. Cały czas zwiduje się, że po kątach coś się rusza, i rzekłbyś, chichocze, w kułak, ale szyderczo, a nieraz i zawyje. Dźwigając szósty krzyżyk Mylnikow, postrach terrorystów i zagranicznych szpiegów, sypiać zaczął przy zapalonej przed ikoną lampce. Bo to i świątobliwiej, i łatwiej mrok z zakamarków przepłoszyć. Umordowały siwka strome wzgórza…

Podał się w zeszłym roku do dymisji – chwalić Pana, i grosik uzbierany, i mająteczek nabyty w dobrym, grzybnym miejscu, nad Zatoką Fińską. A tu wojna. Naczelnik Oddziału Specjalnego, dyrektor departamentu, sam minister upraszali: nie opuszczaj nas pan, Eustracjuszu Pawłowiczu, nie porzucaj w ciężkich czasach. Jakże odmówić?

Radca dworu zmusił się do powrotu myślą ku wypadkom. Szarpnął długiego zaporoskiego wąsa, potem narysował na kartce dwa kółka, połączył je falistą linią ze znakiem zapytania u góry.

Dwa fakciki: każdy sam w sobie mniej więcej zrozumiały.

Cóż, zmarło się Wasylowi Maksymience, nie wytrzymało nadszarpnięte brzemieniem służby serce. Bywa.

Obywatel honorowy Komarowski, czort go wie, kto on taki (przez moskwian podczepiony przedwczoraj do siatki konspiracyjnej eserowców), wziął i się powiesił. I to się czasem rewolucjonistom neurastenikom przytrafia.

Lecz żeby tak szast-prast jednocześnie dobiegły kresu dwa w pewnej mierze powiązane żywoty, dwie, by tak rzec, ludzkie perci? Bez cudów. Co to takiego „perć”, Eustacjusz Pawłowicz uświadamiał sobie niejasno, lecz podobało mu się słowo – nierzadko wyobrażał sobie, jak brnie przez życie ową percią, wąziutką i krętą, zdławioną przez nagie skały.

Co to za Kałmuk? Po co zachodził do Spiętego – za interesem może, przez pomyłkę (był raptem cztery minuty)? I co też Maksymienkę poniosło w ślepe podwórze?

Uch, nie podobał się radcy dworu ów Kałmuk. Nie sztabskapitan, lecz istny anioł śmierci (tu radca przeżegnał się spiesznie): wyszedł od jednego – ten dawaj się wieszać; idzie za nim drugi i kitę jak pies odwala w zaplutej bramie.

Mylnikow spróbował narysować koło herbu skośnooką kałmucką gębę, lecz wyszła niepodobna – zabrakło mu wprawy.

Ech, Kałmuku, Kałmuku, gdzieżeś ty teraz?

* * *

Sztabskapitan Rybnikow zaś, tak trafnie ochrzczony przez filerów (twarz miał istotnie cokolwieczek kałmucką), wieczór tego uciążliwego dnia spędzał na jeszcze gorliwszej krzątaninie.

Po wydarzeniach w zaułku Mitawskim wpadł do telegrafu i pchnął dwie depesze: jedną lokalną, do stacji Kołpino, drugą transkontynentalną, do Irkucka, przy czym poprztykał się z pocztowcem o taryfę – wściekło go, że do Irkucka biorą dziesięć kopiejek za słowo. Przyjmujący wyjaśnił, że połączenie telegraficzne z azjatycką częścią cesarstwa wycenia się wedle podwójnej taksy, i nawet pokazał cennik, lecz sztabskapitan nawet słuchać go nie chciał.

– Jakaż to Azja? – zawodził Rybnikow, rozglądając się wokół żałośnie. – Słyszeliście, ludziska, co on mówi o Irkucku? Toż to wspaniałe miasto, prawdziwa Europa! A jak! Kto nie był, niech nie gada, ale ja tam służyłem, trzy niezapomniane lata! Więc cóż to takiego, pszepaństwa? Rozbój w biały dzień!

Poszalawszy, Wasyl Aleksandrowicz przeniósł się do kolejki przed okienkiem na zagranicę, skąd wysłał telegram do Paryża, i to błyskawicę, czyli aż po trzydzieści kopiejek za słowo, ale tu był cichutki jak trusia, nie gderał.

Następnie niestrudzony sztabskapitan dokuśtykał na dworzec Nikołajewski, gdzie zdążył akurat przed odejściem ekspresu o dziewiątej.

Chciał kupić bilet drugiej klasy – nie było.

– Cóż, nie moja wina – z widomą satysfakcją oznajmił Rybnikow kolejce. – Trzeba będzie jechać trzecią, choć jest się oficerem. Mus jechać, konieczność służbowa. Oto sześć rubelków i proszę bilecik.

– W trzeciej tym bardziej nie ma – odparł kasjer. – Jest coś w pierwszej, za piętnaście rubli.

– Za ile? – żachnął się Wasyl Aleksandrowicz. – Czy ja wyglądam na syna Rotszylda? Ja, za pozwoleniem pańskim, w ogóle jestem sierota!

Zaczęto mu tłumaczyć, że niedostatek miejsc, że ilość przejazdów pasażerskich do Moskwy ograniczono z uwagi na transporty wojskowe. A i ten właśnie bilet pierwszej klasy zwolnił się czystym przypadkiem, dwie minuty temu. Jakaś dama chciała jechać sama w przedziale, a to z polecenia naczelnika linii zabronione, i zmuszono pasażerkę do oddania drugiego biletu.

вернуться

* Na mocy traktatu berlińskiego (1878) rosyjska Flota Czarnomorska nie mogła opuścić tego akwenu i nie uczestniczyła w działaniach (przyp. tłum.).