Выбрать главу

– Wydaje mi się, że pan tego nie pochwala.

– Nic podobnego przecież nie powiedziałem!

– Nie musi pan mówić…

Przyjrzał jej się uważnie, a potem wyszedł bez słowa.

Zacisnęła wargi, choć miała ogromną ochotę pokazać mu język. Maggie miała wolne i Cari brak było jej obecności. Dyżur sprawowała Liz McKinley, pielęgniarka, która towarzyszyła Blairowi podczas lotu. Stanowiła ona przeciwieństwo Maggie. Była zimna, opanowana i nie uznawała żadnych przyjacielskich pogawędek. Pielęgniarki, które zatrzymywały się przy łóżku Cari, aby z nią porozmawiać, pouczane były o czekających obowiązkach.

Liz była młodą, pełną życia, atrakcyjną dziewczyną. Już po kilku dniach Cari zorientowała się, że zagięła ona parol na Blaira Kinnane'a. Wystarczyło tylko dobrze słuchać, a po krótkim czasie wiadomo było, co się dzieje w całym szpitalu.

Centralnym punktem był pokój radiooperatora. Przez radio nie tylko udzielano porad, lecz także odpowiadano na nagłe wezwania pacjentów. Z samego głosu radiooperatora, gdy wzywał Blaira lub Roda, można się było zorientować, jak pilne jest wezwanie.

W odległych przychodniach sprawowane były stałe dyżury. Tego właśnie ranka Cari usłyszała, jak Blair przygotowywał się z jedną z pielęgniarek do odwiedzin w przychodni odległej o sto kilometrów na wschód. Ponieważ nie było tam dróg, wybierali się samolotem.

Po ich wyjściu szpitalem zarządzał Rod i od razu wszyscy zaczęli pracować na wolniejszych obrotach. Teraz wszystko jest jasne, pomyślała Cari. Rod nie należy najwyraźniej do ludzi, którzy lubią się przepracowywać lub zmuszać innych do nadmiernego wysiłku.

Wkrótce po wyjeździe Blaira przyszła do Cari Liz i jedna z młodszych pielęgniarek z balkonikiem.

– Doktor Kinnane chce, żeby zaczęła pani chodzić – rzuciła krótko Liz. – A to jest balkonik.

Liz McKinley traktuje ją jak dziecko! I to w dodatku mało inteligentne. Z trudem pohamowała się, by nie powiedzieć jej czegoś złośliwego.

Czekała ją prawdziwa męczarnia. Próbowała stanąć na nogach, mając po obu stronach pielęgniarki. Od razu zakręciło jej się w głowie i przeszył ją gwałtowny ból. Zmusiła się do przejścia paru kroków, dotarła do drzwi, a potem z powrotem do łóżka i gdy się już położyła, blada i spocona, miała ochotę rozpłakać się z bólu.

– Po południu spróbujemy jeszcze raz! – oznajmiła Liz, zostawiając balkonik przy łóżku, jakby chciała, by przypominał Cari, co ją czeka za kilka godzin.

– Czy dać ci środek przeciwbólowy? – spytał serdecznie Rod, gdy odwiedził ją kilka minut później.

– Proszę – szepnęła.

Gdy poczuła, że ból zaczyna powoli ustępować, usłyszała głos radiooperatora wzywającego Roda. W chwilę później Rod wyjechał karetką pogotowia.

– Co się stało? – spytała salowej, która weszła właśnie do pokoju, roznosząc chorym kawę i herbatę.

– Mąż pani Short dostał chyba ataku serca. Oni mieszkają jakieś trzydzieści kilometrów stąd na zachód. Powiedziała, że zaraz go przywiezie, ale doktor Daniels wziął karetkę i pojechał im naprzeciw, bo nie wygląda to najlepiej. No i prosił, żeby nikt nie ważył się chorować, dopóki on nie wróci – dodała z uśmiechem.

Co za pokrzepiająca wiadomość, pomyślała Cari z ironią. Najwyraźniej dwóch lekarzy zupełnie tu nie wystarcza. A gdyby tak jeszcze Blair albo Rod chcieli mieć wolne?

Trudno sobie wyobrazić gorszą sytuację, a jednak… Cari skończyła właśnie pić kawę i odpoczywała zadowolona, że ból już prawie ustał, gdy ciszę rozdarł odgłos pędzącego samochodu. Przez chwilę sądziła, że to wraca karetka, ale uznała zaraz, że to niemożliwe. Rod wyjechał przecież zaledwie przed kwadransem.

Usłyszała pisk opon, zgrzyt hamulców i odgłos szybkich kroków, a zaraz potem głos Maggie, jakby odchodzącej od zmysłów z rozpaczy. Cari zmieniła pozycję, próbując zobaczyć przez szybę, co się dzieje w pokoju pielęgniarek. Nikogo tam jednak nie było. Wytężyła słuch. Spośród okrzyków przerażenia dorosłych przebijał wyraźnie szorstki, wysoki świst dziecka, próbującego rozpaczliwie złapać oddech.

To pewnie krup, pomyślała. Głosy stawały się coraz wyraźniejsze, dziecko niesiono najwyraźniej do sali gdzieś obok i Cari zamarła. Słyszała już kiedyś podobny oddech. To nie jest krup… Oddech zdawał się słabnąć…

Nagle uświadomiła sobie, że w szpitalu nie ma lekarza. Odrzuciła koc na bok. Dziecko musiało coś połknąć, a może to zapalenie nagłośni? Wahała się chwilę. Przecież już nie pracuje jako lekarz, nie może więc…

Rozpaczliwy płacz Maggie zagłuszył wszystko. Nie ma się nad czym zastanawiać! Beze mnie dziecko umrze! Cari usiadła z trudem, a potem opuściła nogi na ziemię i przysunęła do siebie balkonik. Udało jej się podnieść. Znowu, tak jak przy pierwszej próbie, przeszył ją ból promieniujący od miednicy. Tym razem jednak, dzięki środkom przeciwbólowym, które niedawno zażyła, nie był on tak dotkliwy. Powoli ruszyła przed siebie.

Drzwi prowadzące na korytarz wydawały się znajdować na drugim końcu świata, wreszcie jednak jakoś do nich dotarła. Przystanęła, pragnąc się zorientować, skąd dobiega płacz Maggie.

Trafiła nareszcie. Ujrzała ośmio- lub dziewięcioletniego chłopca, którego Liz próbowała ratować za pomocą maski tlenowej. Obok stała Maggie i potężny, tęgi mężczyzna, zapewne jej mąż, wpatrzeni z przerażeniem w dziecko. Cari stanęła w drzwiach. Wiedziała dobrze, że zbliża się koniec. Dziecko leżało bezwładne i nieruchome, a oddech stał się niedosłyszalny.

Schwyciła się mocniej balkonika i podeszła do chłopczyka. Dotknęła go: był rozpalony, miał najwyraźniej bardzo wysoką gorączkę. Właśnie wtedy zauważyła ją Liz.

– Proszę stąd wyjść! – zawołała ostro.

– Jestem lekarzem – odparła, wyciągając rękę do Liz. -Proszę mi dać maskę.

Liz odepchnęła jej rękę, patrząc na Cari ze zdumieniem.

– Nie rozumiem, o co pani chodzi – krzyknęła. – Proszę wrócić do swojego pokoju.

Cari zwróciła się teraz do Maggie i jej męża:

– Mówię prawdę. Jestem lekarzem. Moim zdaniem, wasz j syn ma zapalenie nagłośni. Jeżeli mnie nie dopuścicie do niego, zadusi się na śmierć.

– To nieprawda! – krzyknęła Liz. – Nie wierzę pani. Maggie jednak uwierzyła. Nie spuszczając oczu z synka, podeszła do Liz i szepnęła:

– Błagam cię, ratuj go!

Nie patrząc na Liz i starając się nie zwracać uwagi na ból, Cari odepchnęła balkonik i włożyła palce do buzi chłopca.

W tej samej chwili Liz rzuciła się w jej kierunku, od razu jednak odciągnął ją mąż Maggie, który czuł, że tylko ta drobna dziewczyna może uratować jego dziecko.

W pokoju zapanowała martwa cisza.

W buzi chłopca nic nie było. Spodziewała się tego, musiała jednak wykluczyć i tę możliwość.

– Poproszę o wózek anestezjologiczny – powiedziała, mając nadzieję, że wszystkie szpitale na całym świecie mają podobne wyposażenie. Podniosła głowę i widząc pielęgniarkę stojącą nieruchomo w drzwiach, krzyknęła: – Tylko już!

Po chwili Cari miała przy sobie wszystko, co chciała: rurkę dotchawiczną i laryngoskop. Podobne zabiegi wykonywała już przedtem, wszystko więc wskazywało na to, że się jej powiedzie. Żebym tylko była w stanie utrzymać się na nogach, modliła się w duchu.

Musi utrzymać się na nogach! Wciągnęła głęboko powietrze w płuca, starając się zapomnieć o bólu i otaczających ją ludziach i skupiła się na ustawieniu laryngoskopu w odpowiedniej pozycji i wprowadzeniu rurki do gardła chłopca.

W pokoju panowała nadal martwa cisza.

Rurka dotchawiczna wchodziła powoli coraz głębiej. Gdy napotykała opór, Cari dostosowywała ją delikatnie do gardła chłopca. I wreszcie z ulgą wyczuła, że rurka trafiła na swoje miejsce.