Выбрать главу

Wszyscy czekali na eksplozję, na żar i smród palącej się benzyny.

Bob zdjął dżinsową kurtkę, zwinął ją w rulon i podłożył pod głowę ojca.

– Puls ma miarowy – oznajmił, patrząc na przyjaciół.

– Miejmy nadzieję, że to tylko chwilowa utrata przytomności – powiedział Jupe.

– Twój ojciec to twardy gość – uspokoił Boba Pete. On również zdjął kurtkę, nakrył nią pana Andrewsa i wstał. Przeciągnął się i poruszył ramionami, po czym szybko przykucnął. Czekał, aż silnik wybuchnie… lub też ostygnie. Plecy bolały go od wielokrotnego uderzania o tył fotela, a klatka piersiowa od ucisku pasa bezpieczeństwa, ale powtarzał sobie, że ból nie jest większy niż po intensywnym treningu.

Pan Andrews jęknął.

– Tato, obudź się – poprosił natychmiast Bob.

– Czy pan nas słyszy, panie Andrews? – spytał Jupiter.

Mężczyzna uniósł powieki. Spojrzał na swego syna.

Uszczęśliwiony Bob roześmiał się radośnie.

– Wspaniałe lądowanie, tato!

– Popisowe na trzy koła – zgodził się z przyjacielem Jupe.

– Kiedy zaczynamy naukę pilotażu? – dopytywał się Pete.

Pan Andrews uśmiechnął się z bólem.

– Wszyscy trzej w dobrym stanie?

– W każdym razie w lepszym niż samolot – odparł Jupe.

Ranny próbował usiąść, więc Bob popchnął go delikatnie z powrotem na trawę.

– Czy odpadło skrzydło? – spytał pan Andrews.

– Skrzydło?

Chłopcy wstali i zza głazu przypatrywali się dziełu zniszczenia. Długa bruzda w ziemi znaczyła drogę cessny poprzez usianą kwiatami łąkę. W słońcu lśniły kikuty młodych drzew. Skrzydła samolotu ścięły ich wierzchołki. Łopatka śmigła odłamała się i leżała roztrzaskana na kawałki sto metrów dalej. Koła podwozia znajdowały się na swoim miejscu. Skrzydło z prawej strony kadłuba odpadło i utkwiło w skalnej szczelinie. Właśnie to ostatecznie zatrzymało cessnę. Pozbawiony skrzydła samolot nie mógł już donikąd odlecieć. Został unieruchomiony na górskiej łące.

Bob tylko jęknął.

– Ale lądowanie – powiedział z szacunkiem Pete.

– Zarobiłem tylko kilka siniaków – stwierdził ze zdziwieniem Jupe.

– Gdzie jest moja czapeczka? – spytał pan Andrews. Nie zwracając uwagi na chłopców, chwycił się głazu i próbował wstać.

– Co ty robisz, tato?

– Panie Andrews!

Pan Andrews oparł się o granit i dotknął ręką głowy. Uśmiechnął się smutno.

– Trochę boli.

– Lepiej usiądź – naciskał Bob.

– Nie da rady, chłopcze. Muszę obejrzeć samolot.

– Ale silnik… – zaczął Pete.

– Może eksplodować? Skoro do tej pory nie wybuchł, pewnie już tego nie zrobi. – Pan Andrews spojrzał w stronę cessny. – Nie jest tak źle – mruknął.

Bob chwycił ojca pod jedno ramie, a Pete za drugie. Próbowali go podtrzymać.

– Czy ktoś ci już kiedyś powiedział, tato, że jesteś uparty jak osioł? – spytał Bob.

– Mój wydawca – odparł radośnie pan Andrews. – Ciągle mi to powtarza. – Pozwolił jednak chłopcom, by pomogli mu iść.

Jupe szedł obok nich. Kiedy dotarli do rozbitego samolotu, Bob sięgnął po ulubioną czapeczkę baseballowa ojca i jego przeciwsłoneczne okulary, które leżały na fotelu pilota, Pan Andrews wetknął okulary do kieszeni wiatrówki. Obrócił w dłoniach czapeczkę i wsunął ją na tył głowy, starając się nie dotykać zranionego czoła. Udało się.

Teraz wszyscy przyjrzeli się uważnie dużej, położonej na pochyłym stoku łące i otaczającemu ją gęstemu lasowi. W oddali lśniły w słońcu po trzech stronach strzeliste granitowe wierzchołki. Z tyłu rozbitkowie zobaczyli długie, wysokie na ponad pięćset metrów skalne urwisko. Zasłaniało od północy widok na wierzchołki.

Nigdzie nie było śladu jakiejkolwiek cywilizacji. Diamond Lake znajdowało się w odległości pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu kilometrów stąd, niewidoczne za wysokim urwiskiem.

Bob obserwował teren. W innych okolicznościach zachwyciłby się wspaniałym widokiem. Ostre, wyniosłe szczyty sterczały ponad dolinami. Zbocza gór tak gęsto porastały drzewa, że nie było widać podłoża. Teraz jednak chłopiec umiał myśleć tylko o tym, że są sami na tym odległym pustkowiu, bez wody, pożywienia, radia, środka lokomocji i sprzętu biwakowego.

– A więc, chłopaki – odezwał się znużonym głosem pan Andrews, jakby czytał synowi w myślach – jak wyglądają wasze umiejętności życia w dziczy?

ROZDZIAŁ 3. INNA KALIFORNIA

– Czy będzie bardzo zimno? – spytał Bob ojca. Siedzieli na łące w ciepłych promieniach słońca, a Pete i Jupe szukali w samolocie apteczki i pojemnika na wodę.

– Nie ma się czego obawiać – odparł pan Andrews. – W sierpniu jeszcze za wcześnie na niskie temperatury. Prawdopodobnie dzisiejszej nocy temperatura nie spadnie poniżej osiemnastu stopni

– To prawie mróz! – wykrzyknął Bob.

– Oto mój syn. – Pan Andrews uśmiechnął się. – Kalifornijczyk w każdym calu.

– To przecież kraina wiecznego słońca. – Pete wyskoczył z kabiny samolotu i biegł w stronę Boba i jego ojca. W ręku trzymał płaskie metalowe pudełko.

– Potrzebę ciepła mamy zakodowaną w genach – zgodził się Bob.

Pete’owi głośno zaburczało w żołądku.

– Jak również potrzebę jedzenia. Cieszyłem się na lunch w Diamond Lake – poskarżył się żałośnie. – Duży lunch.

Bob i jego ojciec pokiwali głowami. Oni również byli głodni.

– Przynajmniej jakiś pożytek dla diety Jupe’a – powiedział Bob.

– Bez względu na to, co nowego dziś próbuje – zaśmiał się Pete.

Pan Andrews był optymistą.

– Przy odrobinie szczęścia wkrótce się stąd wydostaniemy. Ktoś usłyszy nasz sygnał wzywania pomocy. Nadajemy go właśnie teraz na częstotliwości 121,5 megaherców.

– Jest pan tego pewien? – spytał nagle podenerwowany Pete.

– To automatyczne urządzenie, zasilane na baterie – zapewnił pan Andrews. – Włącza się przez uderzenie. Słyszałem, że nawet jeśli upuścisz je przypadkowo, potrafi czasem zadziałać.

Skinął głową w stronę ledwo widocznej białej kreski na błękitnym niebie.

– Ten odrzutowiec prawdopodobnie leci zbyt wysoko, by nas dostrzec, ale może słyszeć nasz sygnał SOS.

Bob popatrzył na odległy samolot, potem uśmiechnął się szeroko do ojca. Poczuł ulgę. Co prawda znaleźli się w poważnych kłopotach, ale jego tata rozmawiał tak swobodnie, że z pewnością musiał się czuć lepiej. Poza tym wkrótce miał nadejść ratunek.