Znalazłem się w dziwnej, opustoszałej okolicy. Wiem, że się zgubiłem. Błądziłem po tym smutnym pustkowiu; cały czas trwał zmierzch. Od czasu do czasu znajdowałem swoje własne ślady: odcisk butów, moją zgubioną zapalniczkę, czapkę, aparat fotograficzny, i to mi dodawało otuchy, że idę po swoich śladach. Nagle stanąłem nad strumieniem. Odbijało się w nim szare niebo. Widziałem też swoją twarz -poczułem się zaskoczony, bo to była inna twarz. Całe życie myślałem, że wyglądam inaczej. Zacząłem się myć i z przerażeniem ujrzałem, że woda zmywa ciało z mojej twarzy. To nic nie bolało. Moja twarz topiła się, jakby była z wosku. Rozpuszczała się w wodzie. W końcu ze zgrozą wyczułem pod palcami nagie kości. W tym momencie doszła do mnie porażająca prawda – umarłem. Nie było żadnego powrotu.
Efemerydy
Marta miała jeden szczególnie dla mnie nieprzyjemny zwyczaj – stawała za mną i przez ramię zaglądała, co robię. Słyszałam jej oddech: lekki, szybki, płytki – oddech starego człowieka. I czułam jej zapach, to był zawsze zapach snu, pościeli, rozespanej skóry. Tak czasami pachną dzieci. To jest ten zapach, który dorośli chętnie tłumią perfumami i dezodorantami – wtedy dopiero zaczynają pachnieć jak rzeczy, nie jak ludzie. Więc Marta stawała tak nade mną i stała. Cokolwiek robiłam, zaczynałam się mylić. Jeżeli czytałam, słowa uciekały mi i gubiłam sens zdania. Jeżeli pisałam, nagle przestawałam mieć cokolwiek do napisania. Wtedy odsuwałam się od niej delikatnie, żeby jej nie urazić, ale byłam na nią zła.
Jedyne, w czym mi nie przeszkadzała – to czytanie efemeryd, perfekcyjnie dokładnych tabel z pozycjami planet, może dlatego, że nie ma tam słów ani zdań, ani nawet rysunków, które trzeba objąć wzrokiem. Są tylko kolumny cyfr, zupełnie obojętnych, cyfr stałych, niepodatnych na niezrozumienie, raz na zawsze wyliczonych i wydrukowanych czarno na białym, liczb od jeden do sześćdziesięciu, bo tyle możliwości ludzie dali czasowi, żeby mógł się jakoś przejawić. Więc tylko kombinacje liczb i dwanaście prostych graficznych znaczków, które oznaczają przestrzeń niebieską. I jeszcze dziesięć symboli ciał niebieskich – to wszystko. A wczytując się w to uważnie, sunąc wzrokiem poprzez szeregi i kolumny, przy pewnej wprawie da się objąć całość, zobaczyć subtelną chwilową równowagę, jaką mają tylko papierowe mobile, które robi moja siostra – ostrożnie wyważane przestrzenne konstrukcje zawieszone na jedwabnych nitkach, poruszane przez niezauważalny ruch powietrza w pokoju. Mobile są jednak kruche i dużo łatwiej je zniszczyć niż stworzyć. Świat wyrażony w efemerydach jest cudownie stały, właściwie nieśmiertelny. Pewnie dlatego nic mi nie może przeszkodzić w jego oglądaniu.
W moich efemerydach nie było jednak komety.
Ogień
To jest rok komety – powiedziała Agnieszka, gdy nalewała mi mleko do kanki. – To jest przedostatni rok życia papieża. Spotkają się dwa żywioły, a potem przyjdzie dziwna zima. Ludzie zaczną mrzeć jak muchy. Bywało, że Agnieszka prorokowała. Kiedy codziennie ogląda się Piętno, jedyne, co można przeczuwać – to koniec świata. Raz po raz słyszeliśmy inną wersję przyszłych wydarzeń. Możliwości jej wyobraźni były nieograniczone. Poza tym umiała tak wyciągać słowo na wszystkie strony, że wychodziła jej zawsze jakaś historia, która, zupełnie jak u Takiego-a-Takiego, zmieniała się w zależności od pory miejsca i okoliczności, w jakich była opowiadana: wieczorem czy rano, przy studni czy w restauracji „Lido”, z winem czy z wódką. Po tej przepowiedni wracałam drogą do domu. Przystawałam i piłam mleko prosto z kanki – smakowało jak białe niebo. Myślałam o grzybach, czy już są. Było wystarczająco ciepło na pierwsze pieczarki, wystarczająco wilgotno na podróżniczki, wystarczająco słonecznie na purchawki. Potem z ustami pełnymi mleka zobaczyłam, że palą się łąki nad domami. Ogień szedł cienkim łańcuszkiem pod górę, z wiatrem w stronę lasu. Cienka linia przesuwała się wolno, pobłyskiwała wesoło w słońcu, cicha, zostawiała za sobą czarny obszar, coś w rodzaju cienia chmury, ale sto razy bardziej ciemnego.
Stop – powiedziałam i wszystko powinno było się zatrzymać, jak w strategicznej grze komputerowej, jak na telewizyjnych mapach pogody, gdzie świat składa się z falistych linii i cyfr.
Nic się nie stało. Ktoś za mną zawołał. Agnieszka stała na przełęczy, jej mała, przysadzista postać wydawała się pokraczna w rozciągniętym dresie.
– Kiedy zmieni się kierunek wiatru, spalą się wasze domy – krzyknęła. Wydało mi się, że słyszę w jej głosie satysfakcję.
Popędziłam na dół. Mleko wylewało się z rozhuśtanej kanki i oblewało mi buty.
Pracowaliśmy kilka godzin, zanim przyjechali osmoleni strażacy. Powiedzieli, że palą się łąki z tamtej strony wzgórz. Byli rozebrani do pasa i powolni. Przeszli nonszalancko przez ścianę ognia i chwycili się za dwa końce rozpalonej linii. Pewnie wiedzieli, co robią – w ten sposób manewrowali nią jakby była długą rozciągniętą na ziemi wstążką. Zakręcili jej dwa końce, aż linia stworzyła okrąg i wpadła w sam jego środek. Wiatr na chwilę ustał i powstało wielkie ogniste koło. Ogień w nim oszalał, był jak huragan, jak trąba powietrzna. Przez wystraszone, drżące powietrze widziałam, jak przepadają na zawsze ostre czubki traw, jak giną zeszłoroczne wybryki słońca. Ognista trąba huczała, aż ogień zjadł sam siebie i umarł. Spaliły się łąki, kawałek lasu i jagodniki. Najbardziej żal mi było wszelkich jagód. W ten sposób ogień zabił jakiś kawałek soczystej przyszłości. Marta pokazała nam, jak najlepiej gasić płonące trawy – uderzać ogień gałęzią świerka. Delikatnie, jakby się dawało ogniowi małego klapsa. Jeżeli zrobi się to za mocno, dostarcza się mu powietrza. Marta mówiła też, że łąki płoną co kilka lat i nie trzeba się tym przejmować. R. ma inne zdanie na temat pożarów łąk.
– Znalazłem to słowo – powiedział. – Żeński odpowiednik słowa „mędrzec” to „mądrala”.
Kto napisał żywot świętej i skąd to wiedział
Zaczął pisać powoli, z mozołem, słowo po słowie składać historię dziewczynki, którą potem, w przyszłości, Pan nasz obdarował swoją twarzą przez co wydał ją na męczeńską śmierć. Pierwsze zdanie brzmiało następująco: „Kummernis urodziła się jakaś niedoskonała, lecz w tym znaczeniu, jakie niedoskonałości przypisują ludzie”. Drugie zdanie: „Lecz czasem niedoskonałość w świecie ludzi jest doskonałością w świecie Boga”. Zajęło mu to cztery dni. Właściwie nie rozumiał, co napisał, co to znaczy. Albo rozumiał, ale nie słowami, nie myślą. Kładł się na podłodze, zamykał oczy i powtarzał te zdania, aż zupełnie straciły znaczenie. I dopiero wtedy pojął, że napisał najważniejszą rzecz na świecie. Skądś wiedział, jak teraz będzie; że tylko wtedy będzie mógł pisać dalej, jeżeli oddzieli się od smaku potraw, zapachu powietrza, dźwięków. Stanie się suchy, drętwy, bez czucia, smaku, bez węchu, przestanie go cieszyć smuga światła w celi, a ciepło słońca wyda mu się nijakie i niewarte uwagi, tak samo jak wszystko, co kiedyś lubił. Ciało zdrewnieje, odsunie się od niego i będzie czatować na jego powrót.
Pisał i już nie mógł się doczekać, kiedy to wreszcie skończy, żeby znowu być sobą znowu zamieszkać w swoich ciele, a nawet rozeprzeć się w nim jak w wygodnej pościeli.
Opisywał dzieciństwo świętej – samotnej wśród dużej rodziny, zagubionej wśród rodzeństwa. „Pewnego dnia ojciec, chcąc ją do siebie przywołać, zapomniał jej imienia, miał bowiem tyle dzieci, tyle spraw na głowie, tyle wojen toczył w swoim życiu, tylu miał poddanych, że imię córki wypadło mu z pamięci”. Teraz Paschalis był pewien, że dzieciństwo Kummernis musiało być niezwykłe – jej wątłe dziecinne ciało wydzielało balsamiczny zapach, a w jej pościeli znajdowano świeże róże, choć była zima. Kiedyś, gdy postawiono ją przed lustrem, szykując do jakiejś uroczystości, na jego powierzchni pokazał się wizerunek twarzy Syna Bożego i utrzymywał się tam przez jakiś czas. Paschalis uznał, że to musiało skłonić ojca Kummernis („był silnej postury, gwałtowny i skory do gniewu”) do oddania córki zakonnicom na wychowanie. Klasztor wyglądał tak, jak go zobaczył z okien swojej celi – duży budynek na wzniesieniu, z którego okien widać góry. Siostra przełożona, która zaopiekowała się dziewczynką była podobna do przeoryszy. Oczywiście, była mniej konkretna, nie miała meszku nad górną wargą ale była rozpoznawalna nawet dla swojego pierwowzoru.