Przed nim rosły góry dziwne i płaskie, jakby ostrym gigantycznym nożem Olbrzymi obcięli im czubki.
Wystawały z ziemi niczym ruiny ich pałaców, rozsypujące się w pył świadectwa potęgi. Paschalis wiedział, że istnieje droga okrężna, która wygodnym łukiem omija je i przez Neurode prowadzi do Glatzu, ale po krótkim wahaniu poszedł wprost na te płaskie, masywne szczyty.
Uczulenie na trawy
Kiedy kwitły trawy, oboje mieliśmy katar sienny: nosy nam puchły, a z oczu płynęły łzy – tak to R. i ja płakaliśmy nad hektarami łąk i porosłych zielskiem nieużytków. I nie było takiego miejsca w domu, żeby się ukryć przed niewidzialnymi drobinami pyłku, może ciemna, najniższa piwnica, tam gdzie zawsze płynie woda. Musielibyśmy tam siedzieć do popołudnia, musielibyśmy oboje się tam ukrywać. W mieście było inaczej, można zawsze pozamykać okna i siedzieć w domu. W mieście oczy znały trawy tylko z daleka, a te i tak były wystrzyżone i Zieleń Miejska nie dopuszczała do ich kwitnienia. Stopy znały ziemię tylko z boiska do piłki nożnej i z tych maleńkich skwerków, na które po pracy wyprowadzało się psy. Można było pozostać obojętnym na kwitnienie traw, można było o nich w ogóle nie myśleć. Tutaj od zeszłego roku trawy weszły na taras i zarosły wąskie paski ziemi między cegłami, wspięły się też do moich ogródków i pochłonęły kosaćce.
R. wychodził z kosą i pomimo wszystko ścinał trawy tuż przy ziemi. Gdy upadały, ich pióropusze muskały jego nogi i na skórze zostawał wyraźny zaczerwieniony ślad, który później zmieniał się w drobną wysypkę. To znaczy, że tacy ludzie jak my nie mogą bezkarnie zabijać traw. Trawy stają z nami do walki. Mówiłam: jesteśmy tu obcy. A R. twierdził, że to dobrze, że to ofiara, jaką nasze ciała składają łąkom. Dzięki niej możemy zaistnieć dla traw. Gdyby nie mogły nam zrobić krzywdy, nie mogłyby w ogóle nas pojąć ani nawet zauważyć. Wtedy bylibyśmy obcy, jak dusze zmarłych, które przechadzają się wśród żywych, ale ponieważ nie potrafią ich w jakikolwiek sposób zranić, mówi się o nich, że nie istnieją.
Franz Frost
Franz Frost lubił chodzić do kościoła ze specjalnego powodu. Mieli z żoną swoje miejsca – on z prawej strony, z innymi mężczyznami, ona z lewej. Kościół dzielił ich rodzinę, patrzyli na siebie z przeciwnych stron naw, rzucali na siebie wzrokiem. Jego żona sprawdzała, czy on dobrze wygląda w swojej świątecznej marynarce, a on z dumą podziwiał jej misterną fryzurę, pełną loczków i wsuwek, fryzurę układaną w sypialni przed toaletką w milczeniu, wśród zapachu fiołkowych perfum, lawendy i wykrochmalonej bielizny. Potem, w czasie mszy, gdy ludzie melodyjnie odpowiadali zaśpiewom księdza, oczy Franza wędrowały od głowy jego żony ku innym rzeczom, tym, które najbardziej interesowały go w kościele. Na przykład, w jaki sposób zrobiono ławki, jak obmyślono misterne kołki, które łączyły siedzenia i oparcia w niewidoczny sposób. Albo zachwycały go metalowe tabliczki z wygrawerowanym nazwiskiem. Ich śruby miały półokrągłe główki, tak że było miło dotykać palcem chłodnych wypukłości. Nawet kiedy oglądał wiszące na ścianach kościoła obrazy, nie pociągała go wcale ich treść, ale rodzaj deski czy płótna, na których je namalowano; albo ramy. Tak, ramy obrazów to była prawdziwa sztuka.
Był w kościele jeden obraz, od którego nie mógł oderwać wzroku, chociaż go znał na pamięć. Przedstawiał Matkę Boską a wokół niej jakichś świętych. Jeden z nich trzymał na talerzu swoją obciętą głowę. Najważniejsze było jednak, że ten obraz był okrągły i cudownie zdobiona rama zataczała na ścianie nieprawdopodobnie doskonały okrąg. Franz wyobrażał sobie podniecony, jakiego drewna trzeba było użyć, żeby wykonać coś tak pięknego. Po mszy podchodził często do obrazu i badał słoje drewna w ramie. Nie składała się z kawałków, jak się na początku spodziewał, jak podpowiadał mu jego zdrowy rozsądek i doświadczenie. Zrobiono ją z jednego kawałka drewna i tylko na dole połączono oba końce w dość byle jaki, trzeba przyznać, sposób, zwykłą blaszką. Był pewien, że do wykonania ramy użyto drewna specjalnie przygotowanego, że naginano młodą gałąź tak, żeby rosła po okręgu, może wiązano ją drutami, przyginano do ziemi, rozmyślnie prowadzono jej wzrost w przestrzeni, w której tkwiło niewidzialne koło. Drzewo, które wydało na świat taką gałąź dziwactwo musiało się wstydzić innych drzew. Wygięta gałąź psuła pionowy rytm świerków i olch. Zatrzymywał się na niej każdy wzrok – człowieka czy zwierzęcia. Rośliny nie wiedzą o istnieniu figur geometrycznych, co najwyżej przypadkiem je naśladują. Zawsze jednak w tym nieświadomym naśladownictwie napięcie opadnie i pojawi się sęk, zgrubienie, brak symetrii. Ludzie mówią o tym „niedoskonałość”, bo jakimś sposobem wiedzą że doskonałość istnieje. Ta obecność niewidzialnych dla oka kształtów w przestrzeni, wszelkich możliwych wzorów, gotowych projektów, które znajdują się tuż-tuż, przy twarzy, przy szklistej powierzchni oka, a jednak nie mają ciała i ręka poruszona w powietrzu przechodzi przez nie jak przez dym, to właśnie podniecało Franza. Może w ten sposób, myślał Franz Frost, istnieje wszystko, co było i co będzie – po prostu jest, ale pozostaje niedostępne. Może już jest tam ta pompa, z którą on nie daje sobie rady, genialne rozwiązanie pomysłu pchania wody z dołu do góry, może są maszyny, które ludzie dopiero wynajdą i kształty, o których nie można nawet myśleć, i jakieś urządzenia gotowe do skopiowania i uwięzienia w metalu, drewnie czy kamieniu. Przestrzeń pełna niewidzialnych kół zębatych, przekładni, brył, układów i porządków oczywistych, podstawowych, których nie można jeszcze uchwycić.
Gdzieś na początku trzydziestych lat Franz Frost poczuł, że coś jest nie tak. Wychodził na górę pomiędzy dwiema wsiami i wąchał wiatr, przyglądał się źdźbłom trawy, rozcierał w palcach ziemię. To, co zauważył, czuł już przedtem – nic nie było takie samo. Trawa wydawała się ostrzejsza, cięła palce przy nieuważnym ruchu, ziemia nabrała ciemniejszego odcienia, była bardziej czerwona niż kiedykolwiek przedtem. Miał też wrażenie, że wydłużyły się ścieżki wśród łąk i szło się teraz do domu dłużej. Spóźniał się przez to na obiad. I ziemniaki nie smakowały normalnie; nawet młode, świeżo wykopane z ziemi miały posmak wilgoci i mchu, jakby długo leżały w piwnicy. Twarze ludzi zamazały się, i gdy szedł w niedzielę do kościoła, wydawało mu się, że patrzy na chodzące, nieostre fotografie. Zwierzył się żonie, a ona powiedziała, że może to oczy. Kurza ślepota albo coś podobnego. Nawet nie przyszło mu to do głowy. Przemyślał sprawę i doszedł do wniosku, że to nie oczy. Zmieniły się przecież tkaniny w dotyku, zmienił się smak potraw, zapach drewna. Noże jakby inaczej kroiły chleb, inaczej brzęczały owady. To nie były oczy ani żaden ze zmysłów Franza Frosta, zmiana była na zewnątrz, lecz ludzie tego nie wiedzieli. Sami brali udział w tej przemianie, a nie wiedzieli o niej. Kobiety zmieniły stroje. Ich ramiona wyglądały teraz potężniej, usztywnione od środka specjalnymi poduszeczkami, ich spódnice stały się krótsze, łydki wyglądały przez to bardziej kanciasto. Nawet chleb pieczony w formach miał ostrzejsze krawędzie, jakby chciał zranić język do krwi. Niepokoił się tym, bo właśnie zwoził kamień na nowy dom (kamień też był inny, coraz częściej przybierał kształt prostokątów), który miał stanąć powyżej starego.
Wysłuchał w radiu, że jakiś astronom odkrył nową planetę, i odtąd ta myśl nie dawała mu spokoju. Myślał o niej cały czas – że krąży gdzieś daleko w pustej przestrzeni, mała i lodowata, zapewne także kanciasta. Skoro jej przedtem nie było, a teraz jest, to znaczy, że zmienia się nawet to, co powinno pozostać niezmienne. Jaki może być pożytek ze świata, który tak się zmienia, jak można w nim spokojnie żyć? Mimo to zaczął budowę domu. Najpierw różdżkarz znalazł mu wodę i zaczęli od wykopania nowej studni. Musieli kopać głęboko, żeby nie zbierała się w niej woda spływająca do strumienia z topniejących śniegów i nie zmieszała się z czystą wodą tak jak to się stało w starej studni. Kopali z trudem i wyciągali z ziemi wielkie czerwone głazy, które obsychały potem w słońcu jak martwe zwierzęta. Był to smutny widok. Obiecał tym kamieniom, że zrobi z nich fundamenty domu i w ten sposób wrócą tam, skąd przyszły.