Выбрать главу

Chcieli mieć dziecko, ale brzuch żony Franza Frosta wciąż pozostawał pusty. Mówił jej, żeby się nie martwiła, bo jak się zbuduje dom, to dziecko samo przyjdzie. Ale gdy zostawał sam, miał czarne myśli.

Męczyło go istnienie tej planety, choć nawet nie pamiętał, jak się nazywała. Cały dzień pracował – ciosał krokwie na dach, gładził je palcem, a one wciąż były szorstkie i raniły skórę. Cegły, może źle wypalone, kruszyły się i obsypywały na nowe podłogi. Woda płynęła z gór przez dom i nie pomagały ceramiczne dreny.

Ale wierzył mimo wszystko, że ciężką pracą i zmyślnością można sobie poradzić ze wszystkim. Zostawiał więc krokwie nie dociosane, ściany tynkował grubo, a ich sąsiadka, perukarka, poradziła mu, żeby dał sobie spokój z drenami i puścił wodę przez dom, niech płynie każdej wiosny przez piwnice, niech spływa po kamiennych schodach w dół. Zrób jej ujście, mówiła, wykuj w fundamentach otwory, niech spływa do stawu.

I tak robił. Ale cały czas myślał o tej planecie. Co to za świat, w którym zawsze może pojawić się nowe ciało niebieskie. Czy jak czegoś się nie wie, to to nie istnieje? Czy jak się o czymś człowiek dowie, czy to go zmieni? Czy planeta zmieni świat?

Gdy krył dach cementową dachówką zaczęły się jego złe sny. Śniło mu się strasznie. Dolina była inna, ciemniejsza, drzewa w niej większe, ale między nimi nie było domów, tylko trawy po pas. Strumień wysechł, góry stępiły swoje ostrza; stały się przysadziste, jakby stare i łyse. Nie było dróg ani żadnych ludzi. We śnie przychodził w to miejsce, które było mu bliskie, i szukał tam swojej żony, a nawet dzieci, tak, miał kiedyś jakieś dzieci. Lecz nie było nikogo i on sam był obcy; patrzył na własne dłonie, a one były dłońmi jakiegoś człowieka, którego nie znał. Męczył się w tym śnie, bo czuł w nim, że wiekuiście zabłądził, zgubił się jak małe dziecko i nie tylko nie zna drogi, ale taka droga po prostu nie istnieje. Budził się roztrzęsiony i oglądał z daleka jeszcze raz cały sen, obraz po obrazie, i szukał w nim tego momentu najstraszniejszego, żeby się z nim zmierzyć, postawić cały rozum w pogotowiu i wykazać snowi jego bezsens. Lecz nie mógł znaleźć takiego miejsca. Wszystko było straszne właśnie dlatego, że nie miało sensu.

I tak to trwało nawet wtedy, gdy jego żona zaszła wreszcie w ciążę i kilka razy wstawała po nocy, żeby się załatwić. Budziło go to jej szuranie kapciami po nowych, pachnących świerkowych podłogach, a potem zapadał w sen i cały czas śnił to samo. A w dniu, kiedy urodził im się syn, miał jeszcze straszniejszy sen: na stole leżą czerwone muchomory. Jego żona smaży je na wielkiej patelni i wkłada w bezbronne usta dziecka. A on na to patrzy i nie ma w nim żadnej myśli, nic go nie ostrzega przed śmiercią. Dziecko umiera, staje się małe jak laleczka, a on niesie je do ogrodu i zakopuje w dole, nagie, różowe ciało. Czuje tak rozdzierający ból, że się budzi i musi sprawdzić, czy syn oddycha, czy sen nie przedarł się przez swoje mgliste granice i nie stał się prawdą.

Długo się tak męczył, bał się wieczora i każdej nocy. Żył połową siebie z powodu tych snów.

„Słyszał ksiądz o tej nowej planecie?”, zapytał proboszcza, który przyjeżdżał co niedzielę z Kónigswaldu odprawiać mszę.

Ksiądz nie wiedział.

„A skąd wy wiecie takie rzeczy, Frost?”, zapytał zaciekawiony.

„Z radia”.

„A którego to radia słuchacie?”

Franz Frost słuchał, jak wszyscy we wsi, radia wiedeńskiego.

„Nie słuchajcie tego radia, oni tam zmyślają. Słuchajcie radia z Berlina”.

„Ale pogoda sprawdza się z radia wiedeńskiego”.

„Chyba że tak”, odpowiedział ksiądz.

Gdy już miał odejść, Franz wziął się na odwagę i powiedział:

„Mam nie swoje sny. Nie dają mi żyć”.

Ksiądz z Kónigswaldu popatrzył gdzieś na czubek jego głowy i odrzekł:

„A czy sny mogą być swoje?”

Tak więc żadnej pomocy nie uzyskał Franz Frost od księdza. Tak mu się właśnie wydawało, że myślą całkiem inaczej, pomimo tego samego kościoła, tych samych w nim obrazów, na których spoczywał ich wzrok, tej samej okrągłej ramy z Matką Boską i świętymi wokół.

Dlatego musiał poradzić sobie sam. Z przewróconego ogromnego jesiona wyciął piłą pieniek, okorował go i zrobił sobie z niego kapelusz. Wyrzeźbił w drewnie wgłębienie na głowę, a po bokach zostawił rondo. Wypolerował to od wewnątrz i od zewnątrz, wymościł główkę kapelusza starą wełną. Zrobił go tak doskonale, że z daleka trudno było rozpoznać, że nie jest to kapelusz filcowy, ze sklepu. W końcu był mistrzem w takich sprawach. Dopiero z bliska ujawniały się słoje i miękkie załamania światła na drewnie. Żona pewnie zauważyła to nowe, cudaczne nakrycie głowy, ale może nie miała na nie słów. Odpowiedziałby (bo przygotował sobie mądrą odpowiedź), że jest to ochrona przed nowo odkrytą planetą której nie znał z imienia, ta planeta zsyła potężne złe sny, które zużywają umysł, wyczerpują jawę, aż ona słabnie, a wtedy człowiek nie ma się czego chwycić i wariuje.

Dzięki drewnianemu kapeluszowi trochę jakby mu się polepszyło. W miejscu, w którym co noc w ogrodzie zakopywał swoje martwe dziecko, wsadził jabłonkę, papierówkę. Ale nie spróbował jej jabłek, bo przyszła wojna i wzięli go do Wehrmachtu. I zginął ponoć z powodu tego kapelusza, bo nie chciał go zamienić na hełm.

Jego żona, jego dziecko

Kobieta bez imienia, której cechą szczególną stała się ta pełna loczków fryzura, żona Franza Frosta, którego cechą szczególną był drewniany kask przeciwko wpływom planety, zamiatała resztki zaprawy wapiennej ze schodów przed domem. Nowy dom stał za jej plecami i milczał w słońcu. Był młody, nic jeszcze nie miał do powiedzenia. Nad stawem, za domem był jej mąż z kilkuletnim synkiem. Gdzieś daleko na zachodzie zaczynała się wojna.

Wtedy od strony słońca podszedł do kobiety Ktoś. Podniosła głowę i zobaczyła, że to był jej synek.

Jednocześnie słyszała głos dziecka zza domu, więc znieruchomiała, stężała ze strachu.

„Gdzie jest twój syn, a mój brat? Chciałbym go zobaczyć”, powiedziało dziecko.

Wpuściła je do domu, kazała usiąść przy stole, tak jak zawsze nakazywała swojemu dziecku. I ten posłuchał.

„Wiem, kim jesteś”, powiedziała i paskiem od fartucha przywiązała mu nogę do stołu. Potem wybiegła nad staw i urywanym głosem opowiedziała to wszystko mężowi. Stali przed sobą i patrzyli sobie w oczy, patrzyli, ale nie mogli siebie zobaczyć w środku, ani swoich myśli, ani strachu, ani nic. Mogli się tylko badać wzrokiem i czekać w ten sposób na pierwsze wypowiedziane słowo. Gdy tak stali, odezwał się ich synek, który wszystko słyszał, choć – jak myśleli – niewiele mógł jeszcze rozumieć. „Gdzie on jest, czy czeka na mnie w kuchni, czy naprawdę wygląda tak jak ja, czy mogę iść go zobaczyć?”

I pobiegł pod górę do domu, a oni za nim. Znaleźli przywiązanego do stołu chłopczyka i długo patrzyli na obie twarze, obie postaci – jedna z ich ciała, ich krwi, znana, oswojona, a druga taka sama, identyczna, ale obca. Znana, wydawałoby się, ale nieznana, nie swoja, nie bliska, ale daleka, straszna. Wtedy ten, który stał przy nich, podszedł do tego, który był przywiązany za nogę do stołu, i objął go. Pocałował go w oba policzki, tak jak uczyli go, żeby całował ciocie i wujów. A tamten oddał mu ten pocałunek. Wyglądali jak bracia bliźniacy, skorzy do zabawy, chętni do biegu za dom, gdzie rosną maliny i dorodny agrest, szybcy do brodzenia w strumieniu po zimnych kamieniach, gotowi do gry w chowanego, w której liście łopianu zapewnią zawsze najlepszą kryjówkę.