Nie było więc wyboru – trzeba było gościowi tę nogę odwiązać i chłopcy razem pobiegli przed dom, a potem przez nieuwagę rodziców zniknęli w wysokiej trawie pod jabłonkami i śliwami. Ich cienkie głosy płynęły gdzieś sponad sadu ich sąsiadki perukarki.
„Czy wiesz, co to jest?”, zapytał żonę Franz Paul.
Nie zapytał „kto”, ale „co”. W takich sytuacjach, kiedy wali serce, kiedy drżą ręce, gdy w głowie pojawia się dziwna pustka i nie wiadomo, co zrobić, czy zostać, czy uciekać, czy udawać, że nic się nie stało, w takich sytuacjach nigdy nie pyta się „kto”, ale zawsze „co”. „Co” jest bowiem większe niż „kto”, więcej w sobie zawiera wszelkich możliwości. Tak samo o Boga nie pyta się, kim on jest, tylko czym on jest.
Żona Franza nagle rozpłakała się i wycierała oczy kraciastą chusteczką którą zawsze nosiła w fartuchu.
Ich dziecko wróciło do domu po południu. Miało we włosach nasiona traw. Było zmęczone i usnęło przy stole w czasie kolacji. Nie pytali o tamtego, gdzie teraz śpi i do kogo należy.
Potem Franz poszedł na tę wojnę, którą wywołała nowo odkryta planeta.
Poprzedniego dnia robotnicy skończyli układanie dachówek. Jego dom miał więc dach.
Wczesnym latem pojawiły się na łąkach pieczarki. W piwnicach nie było już ziemniaków, kapusta przegniła, jabłka wyschły, orzechy zostały zjedzone, pola dopiero kiełkowały, tak samo ogródki. Był tylko rabarbar na kompot i do ciasta.
Żona Franza Frosta brała więc syna za rękę i szli na łąki pod las. Tam wydłubywali z trawy cudownie gładkie kapelusze pieczarek. Potem smażyła je z odrobiną tłuszczu i jedli to z kaszą. Pieczarka jest grzybem miłym w dotyku, lubi pieszczotę ludzkich palców. Pocierana biała skórka pachnie anyżkiem. Różowe albo kawowe blaszki przypominają płatki kwiatu. Pieczarkę ma się ochotę dotykać i pieścić, zanim się ją posieka i wrzuci na patelnię. Poza tym pieczarka jako jeden z niewielu grzybów jest ciepła. Garnie się do ludzkiego ciała. Wrzucali do wiklinowego kosza białe kuliste grzyby, a dziecko było na tyle mądre, że potrafiło je odróżnić od równie białych purchawek, purchawki bowiem są szorstkie jak krowi język. Tyle wiedziało dziecko Frostów. Nie wiedziało natomiast jednego – że na cienistych skrajach łąk wyrasta czasami pieczarkowy sobowtór. Muchomor wiosenny, brat albinos muchomora sromotnikowego, samotnik grubą nogą wrośnięty w poszycie, łąkowa buława śmierci. Pachnie słodko: obserwuje pieczarkowe stada z daleka. Wilk w owczej skórze. Jego drobno posiekane piękne ciało także znalazło się w garnku. Cechy szczególne zniknęły w śmietanie. Żona Franza Frosta nakryła do stołu i podała kaszę z grzybami. Dziecko nie chciało jeść, więc musiała je karmić. Mówiła: za tatę na wojnie, za sąsiadkę perukarkę, za ulubionego psa, za ludzi we wsi, za księdza w Kónigswaldzie, za małe kotki, które się właśnie urodziły w stodole, za cały świat, żeby nie popadł w szaleństwo. Usta dziecka otwierały się niechętnie.
W nocy zaczęło wymiotować. Rano przerażona Frostowa zaniosła je na rękach do wsi, skąd ludzie z pałacu zawieźli je samochodem do szpitala w Neurode. Tam płukali mu żołądek, ale niewiele to wszystko pomogło. Dziecko zmarło piątego dnia. Telegramy szukały Franza Frosta na frontach wojennych, ale go nie znalazły.
Muchomor wiosenny w śmietanie
pół kilo grzybów
3 dkg masła
1 mała cebula
pół szklanki kwaśnej śmietany
2 łyżki mąki
sól, pieprz, kminek
Drobno posiekane muchomory dusić przez około 10 minut razem z podsmażoną na maśle cebulą solą kminkiem i pieprzem. Połączyć z mąką rozrobioną z kwaśną śmietaną. Podawać do ziemniaków lub do kaszy.
Marta, rodzaje jej śmierci
Znad lasu wpłynęły nad dolinę mdłe białe chmury i zaraz zaczął padać deszcz. Marta wałkowała ciasto na zniszczonej ceracie. Pod jej wałkiem kula ciasta zamieniała się w placek. Wykrawała z niego szklanką małe kółeczka. Patrzyłam na jej ręce, na jej skupioną twarz. W małej, niskiej kuchni zrobiło się ciemno, deszcz walił w liście rabarbaru. Stare radio Marty mamrotało tak cicho, że aż niezrozumiale. Którędy w jej ciało wejdzie śmierć?, pomyślałam.
Oczami? Marta spojrzy na coś ciemnego, nieokreślonego, wilgotnego, lepkiego i nie będzie mogła już odwrócić wzroku. Ten ciemny, rozmiękły obraz wejdzie w jej mózg i zgasi go. I to będzie jej śmierć. Uszami? Zacznie słyszeć obcy, martwy dźwięk, będzie buczał jej w głowie, niski, wibrujący, wciąż taki sam, bez nadziei na zmianę, przeciwieństwo muzyki. Nie będzie mogła przez niego spać, nie będzie mogła przez niego żyć.
Albo nosem. W taki sam sposób jak wszystkie zapachy. Gdy poczuje, że jej ciało już nie pachnie, skóra robi się papierowa, tylko chłonie z zewnątrz światło jak roślina, ale nic nie wydziela. Będzie obwąchiwała zaniepokojona swoje ręce, pachy, stopy, ale one staną się suche i sterylne, bo zapach, jako najbardziej ulotny, znika pierwszy.
Albo przez usta. Śmierć wpycha słowa z powrotem do gardła i mózgu. Umierającym nie chce się mówić, są zbyt zajęci. O czym mieliby opowiadać, co przekazywać pokoleniom. Banalne bzdury, komunały. Kim trzeba być, żeby w ostatniej chwili wysilać się na przesłania do ludzkości. Żadna mądrość na koniec nie jest tyle warta co milczenie tam, po drugiej stronie, na początku.
Przez usta śmierć może wejść też inaczej – Marta może zjeść robaczywe jabłko, jedno z tych ciemnoczerwonych jabłuszek z jej starego sadu, jabłko z białym jajkiem śmierci w środku. W ten sposób wpuści śmierć do środka, a ponieważ nie ma zbyt wielkiej różnicy między materią jabłka a materią ludzkiego ciała, śmierć ją będzie jadła od wewnątrz. Zostanie z niej pusta krucha muszelka, która pęknie i pokruszy się przy którymś kolejnym szarpaniu się z popsutym zamkiem furtki.
Tak przyglądałam się Marcie spod oka, a ona kładła teraz łyżeczką konfitury z róży na każdy krążek i sklejała palcami ciasto jak na pierogi. Wychodziły małe półksiężyce z nierównymi brzegami. Przyniosłam mój ruski piecyk, żeby nie trzeba było rozpalać pod jej zdezelowaną kuchnią. Nagle przez szyby przebiło się słońce, chociaż deszcz jeszcze padał. Wstawiłyśmy blaszkę z ciastkami do pieca i wyszłyśmy przed dom. Na naszym tarasie stał R. i pokazywał ręką na niebo. Nad wzgórzami wisiała tęcza. Stała rozkraczona tuż nad naszym samochodem, jakby go właśnie urodziła.
Zapach
Wszystko, co złe, zdarza się zimą. Zimą R. miał wypadek. Na białych górskich zakrętach wpadł w poślizg i wleciał na ciężarówkę. Głową uderzył w kierownicę, złamał nos. Długi niklowany pysk samochodu uratował mu życie. O takich wypadkach mówi się, że nic się nie stało.
A jednak stało się. Od tej pory R. czuł dziwny zapach, chociaż nos zrósł mu się prawidłowo i nie widać już było szwów. R. mówił, że ten zapach pojawiał się znienacka, falami, w różnym natężeniu. Najbardziej czuł go w jednym miejscu, gdzie schodzi się do stawu. Rosły tam pokrzywy, a w nich jesion, więc R. obwąchiwał liście pokrzyw i korę drzewa, lecz nie znajdował tam nic. Myślał nawet, że może woda tak pachnie – ni przyjemnie, ni przykro, trochę słodko i troszeczkę cierpko. Ale to nie była także woda. Raz znalazł ten zapach w kieliszku koniaku. Potem w kawie i na swetrze, który długo leżał w zimowej szafie. W końcu odkrył, że ten zapach nie jest cechą rzeczy, nie przedmioty są jego źródłem, że właściwie on nie ma źródła, tylko przyczepia się do rzeczy na chwilę, na jeden, przypadkowy raz i dlatego tak trudno go nazwać. Nie jest podobny do niczego, mówił raz R., a potem wydawało mu się, że właśnie odwrotnie, że jest we wszystkich innych zapachach, i złamany nos, pokiereszowane komórki węchowe uczuliły się na niego, odkryły go i na zawsze zapamiętały. I to jest właśnie przykre – nie umieć nazwać tego, co się czuje własnym nosem, co od razu zwraca uwagę na ten moment, w którym się jest. To dręczące – nie móc znaleźć miejsca dla tego doświadczenia w hierarchiach innych doświadczeń, nie rozumieć go, nie móc wytłumaczyć. Niektóre owady tak pachną i ich ślad pozostaje na jagodach. Zapach ostrza noża, gdy tnie pomidora. Zapach benzyny pomieszany z wonią zgliwiałego sera. Moje stare perfumy we wnętrzu niemodnej torebki. Opiłki żelaza, rysik z ołówka, nowa płyta CD, powierzchnia szyby, rozsypane kakao.