Dlatego widywałam R., jak często zatrzymywał się w środku tego, co robił, i węszył. Jego twarz stawała się skupiona. Obwąchiwał sobie dłonie i nagle w środku rozmowy zaczynał wąchać urwany guzik. Albo rozcierał w palcach listki piołunu i już mu się wydawało, że odkrył. Ale to zawsze nie było to.
Oboje domyślaliśmy się, że to jest zapach śmierci. Że R. poczuł ją wtedy, gdy jego samochód uderzał w tira, w tym krótkim, nieprawdopodobnym momencie, kiedy wszystko może się zdarzyć i nie ma żadnego odwołania, w momencie o wielkiej potencji, w ułamku sekundy, który jest brzemienny we wszelkie możliwe czasy, jak gram materii, który zaraz stanie się atomową bombą. Tak tam pachnie i to jest śmierć. R. martwił się, że zawsze już będzie ją czuł. Nigdy nie wjedzie niewinnie w zaśnieżone serpentyny między Wałbrzychem a Jedliną nie przebiegnie nieprzytomnie skrzyżowania pod Dworcem Miastem, nawet nieuważnie nie sięgnie po moje potrawy z grzybów. On wiedział, a ja wiedziałam, że on wie.
Wizja Kummernis z Hilariów
Ego dormio cum ego vigilat.
Leżałam na wznak i przed snem odmawiałam ostatnie modlitwy. Wtedy nagle poczułam, że się wznoszę do góry, jakbym straciła wagę, a gdy spojrzałam w dół, ujrzałam siebie samą ciało moje leżące wciąż w łożu na wznak i jego poruszające się wargi, jakby to ciało nie zauważyło, że mnie już w nim nie ma. I od razu odkryłam, że mogę poruszać się w przestrzeni. Tym, co mnie poruszało, była myśl sama, poruszało mnie nawet najmniejsze chcenie, więc uniosłam się jeszcze wyżej i zobaczyłam klasztor z góry i jego dach pokryty drewnianym gontem i kamienne zwieńczenia wieży kaplicy. A za chwilę z jeszcze większej wysokości ujrzałam ziemię całą była lekko wypukła i ciemna, zanurzona w ciemnościach, tylko gdzieś zza krańców świata oświetlały ją długie promienie słońca i rzucały w ciemność jeszcze bardziej smoliste cienie. Owa stopniowalna ciemność była mi przykra i napełniała mnie całą smutkiem, wiedziałam bowiem, że światło istnieje, tylko jest ukryte. A kiedy pomyślałam o świetle, od razu je ujrzałam – najpierw było wątłe jak narcyz, słabe jak mgła, lecz raz ujrzane rosło w siłę nieodwołalnie i bałam się, że oślepnę od niego.
Zrozumiałam więc, że to musi być niebo i Bóg, lecz zdziwiło mnie – bo umysł miałam trzeźwy – że pozostaję wciąż sama i znikąd nie mam przewodników, wszak w Bożej bliskości mieszkają zastępy aniołów i wszelkich świetlistych bytów. I poczułam coś jak wiatr, ni ciepły, ni gorący, który owiał mnie całą jakbym się dostała w pobliże wielkiego powietrznego wiru: odpychała mnie ta siła od światła i była między mną a światłem niewidzialną lecz wyczuwalną granicą. I mimo że chciałam ją przejść i ciągnęło mnie do światła jak nic nigdy przedtem, byłam słaba i nie miałam dość siły. Aż w mojej głowie pojawił się głos, który mógłby być zarówno moim głosem, jak głosem kogokolwiek innego, i rzekł mi ów głos: „To jest czas”. Wtedy pojęłam o świecie całą prawdę – że to czas uniemożliwia światłu dotarcie do nas. Czas nas oddziela od Boga i dopóki jesteśmy w czasie, jesteśmy uwięzieni i wydani na pastwę ciemności. I dopiero śmierć nas uwalnia z jego oków, ale wtedy nic nie mamy już do powiedzenia o życiu. Wówczas to ogarnął mnie smutek, chociaż moje oczy widziały cały ogrom światła. Nie pragnęłam niczego innego, jak tylko umrzeć na zawsze, i chyba umarłam, bo nagle wiatr czasu zniknął i ja pogrążyłam się w świetle. A jedyne, co można powiedzieć o tym stanie w świetle, to nic nie mówić, bo wraz ze mną zniknęły wszystkie słowa. I nawet pomyśleć już nic nie mogłam, bo myśli także nie było. Nie mogłam też być ani tu, ani gdziekolwiek indziej, bo nie istniało tu i tam, nie istniał ruch żaden. Nie było żadnej w tym stanie jakości, ani dobrej, ani złej, i nie wiem, jak długo to trwało, bo nie było ani chwil, ani tysiącleci.
I byłabym tak trwała wiecznie, ani żywa, ani umarła, gdybym nagle nie zatęskniła do świata. Wtedy przed moimi oczami rozpostarł się obraz barwny jak malowidło. Nie mogłam odwrócić od niego wzroku. Widziany stąd świat był światem ludzi śpiących. Był to świat o wiele ludniejszy niż ten, który znałam, byli tam bowiem także wszyscy ci, o których myśleliśmy, że umarli. Pojęłam, że to dzień Sądu i już aniołowie zaczynali zwijać krańce świata, jakby były brzegami ogromnego kobierca. Znad i spod dochodził pomruk wielkiej bitwy – szczęk oręża, tętent koni, lecz nie widziałam, kto z kim walczył, moje oczy były bowiem skupione na rozpostartej przede mną ziemi. Niektórzy ludzie już się budzili, przecierali oczy i patrzyli w niebo. A ich uwaga była jeszcze słomiana i słaba – nie wiedzieli, na co patrzą. I widziałam góry, które drżały jakby ze strachu, a ich kontury zacierały się w rzednącym powietrzu. A słońce zatrzymało się w zenicie i oświetlało przestrzenie światłem jasnym i gorącym. Na stepach zaczynały płonąć trawy i woda burzyła się w strumieniach. Zwierzęta wyszły na skraj lasów i obojętne na swych naturalnych wrogów schodziły w gwarne doliny. Tak samo ludzie – ciągnęli wyschniętymi drogami w jakieś umówione miejsce. Szli pewnie i rześko, nikt się nie ociągał. Niebo nie było gładkie i niebieskie, lecz burzyło się i kłębiło. Pod nim kamieniały rośliny.
Pojęłam wtedy całym swoim sercem, że widzę ostatnie chwile czasu, że jest mi dane oglądać koniec. I zrozumiałam, że Sąd nasz będzie przebudzeniem, bo całe nasze życia śniliśmy tylko, mniemając, że żyjemy. Ale już raz żyliśmy naprawdę, i umarliśmy, i jesteśmy umarłymi. I te nasze życia-sny, które bierzemy za prawdę, dla Boga nie mają żadnego znaczenia, ponieważ nic nie działo się realnie, za sny nasze odpowiadać nie będziemy, jeno za tośmy odpowiedzialni, czego nie pamiętamy, bo uśpiła nas śmierć. Tylko tamta zapomniana egzystencja była prawdziwa, tam grzeszyliśmy albo byliśmy cnotliwi. Nie wiemy więc, do czego się przebudzimy – czy do ognia piekielnego, czy do wiecznego życia w świetle. I jeszcze raz powtórzyć to muszę – nasz świat jest zaludniony śpiącymi, którzy pomarli i śnią że żyją. To dlatego jest na świecie coraz więcej ludzi, zaludniają go bowiem śpiący zmarli, przybywa ich, a ludzi prawdziwych, tych którzy żyją po raz pierwszy, wciąż jest niewielu. W całym owym pomieszaniu nikt z nas nie wie i wiedzieć nie może, czy jest tym, który tylko śni życie, czy żyje naprawdę.
Boże Ciało
Marta powiedziała, żeby nie przejmować się tym, co się widzi. Powiedziała to wtedy, gdy oglądałyśmy przez okna procesję na Boże Ciało, która sunęła daleko po polach, gdzie posiany jest len. Najpierw szedł ksiądz, za nim dwie chorągwie i grupka ludzi. Niżej po zjadliwie zielonej łące biegł pies, jakby z daleka towarzyszył ludziom w tym niespodziewanym tłumnym spacerze po polach.
Nie wiem, dlaczego mi to powiedziała; już miała wychodzić. Stała z ręką na klamce otwartych drzwi. Wieczorem przypomniałam sobie to zdanie. Nieruchoma klatka z ruchomego filmu, w którym wszystko się zmienia i przestaje być tym, czym było. Tak są zbudowane oczy – widzą martwy wycinek większej, żywej całości, a to, co widzą- przyszpilają i zabijają. Dlatego gdy patrzę, wierzę, że widzę coś stałego. Ale to fałszywy obraz świata. Świat jest ruchomy i rozedrgany. Nie istnieje dla niego żaden punkt zero, który można zapamiętać i zrozumieć. Oczy robią zdjęcia, które mogą być tylko obrazem, schematem. Największym złudzeniem jest krajobraz, bo stałość pejzażu nie istnieje. Pamięta się pejzaż, jakby był obrazem. Pamięć tworzy widokówki, ale w żaden sposób nie rozumie świata. Dlatego pejzaż jest tak podatny na nastroje tych, którzy go oglądają. Człowiek widzi w pejzażu własną wewnętrzną nietrwałą chwilę. Wszędzie widzi się tylko siebie. Koniec. To chciała mi powiedzieć Marta.