Borowika ponurego w winie i w śmietanie robi się tak: około kilograma borowików ponurych
4 łyżki masła
ćwierć szklanki białego wytrawnego wina (najlepiej czeskie ze słoneczkiem)
szczypta pieprzu,
szczypta papryki ostrej
sól szklanka śmietany
pół szklanki utartego oscypka.
Grzyby smaży się przez 5 minut na maśle. Dolewa wino i dusi jeszcze 3 minuty. Potem dodaje się pieprz, paprykę i sól, wlewa śmietanę, wsypuje ser i miesza. Podaje się na grzankach albo z ziemniakami.
Upały
W gorące dni przez całe południe Marta siedziała w słońcu przed domem i ze swojej ławeczki obserwowała nasz dom. Miała na sobie zawsze ten sam sweter, pod nim jej skóra musiała się nagrzewać i pocić. Na przełęczy, pod krzakiem czarnego bzu leżał motocykl wopisty. Obok – wopista z lornetką zamiast oczu patrzył na Martę i na nas. Jeszcze wyżej, na bezchmurnym znieruchomiałym niebie falował jastrząb, o którym mówiliśmy Duch Święty, bo poruszał się tak, jak Duch Święty poruszać się powinien, bez wysiłku i wszystkowiedzące Oglądał wopistę, który patrzył na Martę, która patrzyła na nas. Przez cały upalny miesiąc Marta widziała to samo.
Całe dnie siedzieliśmy na drewnianym tarasie. Kiedy tylko słońce wyszło zza jabłonek, rozbieraliśmy się prawie do naga i pokazywaliśmy niebu białe ciała. Smarowaliśmy kremem skórę, a nogi wyciągaliśmy na dostawianych krzesełkach. Podążaliśmy twarzą za słońcem. Koło południa znikaliśmy na chwilę w sieni -piliśmy kawę – a potem znów leżeliśmy w słonecznych plamach.
Chwała Bogu, że istnieją chmury, które choć na chwilę dają ukojenie ich skórze, myślała pewnie Marta. Po południu nasza skóra stawała się czerwona, więc Taki-a-Taki, który jak zwykle przechodził tamtędy do Rudy, poradził nam za którymś razem, żebyśmy posmarowali ją zsiadłym mlekiem.
Marta widziała ruchy naszych ust, bo nawet leżąc gadaliśmy. Nawet nie patrząc na siebie. Słońce leniwie fałszowało nasze słowa. Ale co można mieć do powiedzenia, kiedy pod powiekami kwitnie rozżarzona kula? Nasze usta ruszały się i czasem wiatr przynosił Marcie strzępki słów. Marta wiedziała, że się męczymy. Widziała, jak od czasu do czasu któreś z nas wstawało i przechodziło przez chłód sieni na drugą stronę domu, gdzie był jeszcze pas cienia. Tam staliśmy samotnie, pojedynczo, a nasze nienawykłe do milczenia usta rozchylały się bezrobotne; szczęka wyzwolona ze słów kołysała się jak opuszczona huśtawka. To była przeczekalnia, odpoczywalnia – na tym tylnym tarasie, gdzie nie myśli się i nie mówi. Skóra studziła się, rozogniony wzrok ciemniał, czas na powrót stawał się rytmiczny. Trwało to jakąś chwilę, a potem znowu wracaliśmy na słońce.
Słowa
Cały wieczór piliśmy czeskie wino ze słoneczkiem i mówiliśmy o nazwach. Kim był ten facet, który nocami zamieniał niemieckie imiona przestrzeni na polskie? Czasami miał przebłyski poetyckiego geniuszu, czasem strasznego słowotwórczego kaca. Nazywał od początku, stwarzał ten górzysty, nierówny świat.
Z Vogelsbergu zrobił jakąś Nierodę, Gotschenberg przechrzcił patriotycznie na Polską Górę, z melancholii Fluchtu została mu banalna Rzędzina, ale za to Magdal-Felsen zamienił na Bógdał. Dlaczego Kirchberg stał się Cerekwicą a Eckersdorf Bożkowem, tego się nigdy nie domyślimy.
A przecież słowa i rzeczy tworzą przestrzenie symbiotyczne, jak grzyby i brzozy. Słowa wyrastają na rzeczach i dopiero wtedy są dojrzałe w sens, gotowe do wypowiedzenia, gdy rosną w krajobrazie. Wtedy dopiero można się nimi bawić jak dojrzałym jabłkiem, obwąchiwać je i smakować, lizać po wierzchu, a potem z trzaskiem przełamywać na pół i badać wstydliwe soczyste wnętrze. Takie słowa nigdy nie umrą bo potrafią uruchamiać inne swoje znaczenia, rosnąć w stronę świata; chyba że umrze cały język.
Z ludźmi pewnie jest podobnie, bo nie mogą żyć w oderwaniu od miejsca. Więc ludzie są słowami. Dopiero wtedy stają się realni.
Może to miała na myśli Marta, kiedy powiedziała coś, co mną wstrząsnęło: „Jeżeli znajdziesz swoje miejsce
– będziesz nieśmiertelna”.
Ergo Sum
Ergo Sum jadł ludzkie mięso. Było to wczesną wiosną czterdziestego trzeciego roku, gdzieś między Workutą a małą stacją Krasnoje. Zostawili ich pięcioro w budzie przy torach, bo mieli rozładować następne wagony, ale pociąg nie przyjechał. W nocy spadł śnieg, jeszcze większy, jeszcze bardziej biały niż ten, który już leżał. Wygrzebywali spod śniegu gałązki, resztki trawy i to jedli. Skrobali z desek szopy stare porosty. Dobrze, że wokoło był las – ogień ogrzewał ich ciała, bo nie miały już czym ogrzewać się same od środka. Ergo nie pamiętał imion towarzyszy; udało mu się je zapomnieć, ale nie udało mu się zapomnieć twarzy człowieka, który zamarzł i którego ciało jadł. Człowiek musiał zamarznąć w nocy, bo rano leżał skulony przy tlącym się ognisku, z nadpalonym butem, jakby wkładając nogę do ogniska chciał sobie przypomnieć, że żyje, gdy umierał. A może noga wpadła do ognia już po śmierci. Był łysawy i miał rudawy zarost. Ergo zapamiętał, że blade wargi odsłaniały zmasakrowane szkorbutem dziąsła.
Ojciec Ergo Suma był wiejskim nauczycielem. Mieszkał pod Borysławiem. Nazywał się bardzo zwyczajnie -Wincenty Sum, ale w przypływie podejrzanie dobrego humoru dał synowi na imię Ergo. Ergo Sum to brzmi dumnie – tak mu się wydawało. Potem żałował, że nie obdarzył syna dwoma imionami, byłoby szlachetniej, cywilizowanie, byłby to znak, że naród, a z nim Wincenty Sum i jego dzieci, należy do Zachodu. Ergo Sum studiował we Lwowie historię i literaturę klasyczną. Gdy go wywieźli, miał dwadzieścia cztery lata. Ten, który zamarzł, leżał zwinięty w kłębek, przykryty derką spod której wystawał nadpalony but. Czapka uszanka zsunęła mu się z głowy i odsłoniła łysinę. Jego twarz miała ludzkie rysy, lecz nie była już ludzka. Wynieśli go bez słowa za budę i położyli w zaspie. Śnieg sypał z nieba jak piasek – drobny, ostry, agresywny. Po kilku godzinach zasypał wszystkie ślady. Jednak Ergo Sum myślał o tym zamarzniętym człowieku i przed oczami miał wciąż ten nadpalony but. Próbował sobie przypomnieć, co tamten mówił, co robił, jaki miał głos, ale nic nie pamiętał. Zapomniał wszystko, zupełnie tak, jakby nigdy nie było z nimi tego człowieka w nadpalonym bucie. Pili podgrzany, roztopiony śnieg i nie odzywali się do siebie. Zerwała się zamieć i wszystko naokoło wyło i trzeszczało. Śnieg przesypywał się przez szpary w ścianach i układał się w białe foremne stożki, jakby był żywym stworzeniem, które przyszło w odwiedziny, jakby był mieszkańcem międzygwiezdnych przestrzeni i na tę noc wybrał nocleg na Ziemi. Rano wciąż wszyscy byli żywi. Któryś z nich wyszedł na zewnątrz i zaraz wrócił. „Zasypało go. Nic już nie widać. Teraz nigdy go już nie znajdziemy”, powiedział z rozpaczą.
Zerwali się z miejsc i wyszli w śnieg szukać ciała, które nagle stało się tak cenne, tak pożądane. Ergo tak o nim myślał – potrzebował go, pragnął, było mu wszystko jedno, co on sam o tym myśli, bo coś tam myślał, na przykład po głowie pałętały mu się jakieś łacińskie zdania, z Wergiliusza, z Tacyta, sam nie wiedział. Cum ergo videas habere te omnia quaemundus habet, dubitarenon debes quod etiam animalia, quae offeruntur in hostiis, habeas intra te. Kijami przebijali białe cielsko śniegu, a kiedy nic nie znaleźli, zaczęli odgarniać śnieg rękami, kopać w nim dziury, aż w końcu to Ergo zobaczył nadpalony but i zaczął wrzeszczeć w nieprzytomnej radości: „Mam go! Mam go!”