Przenieśli ciało pod ścianę budy i przykryli je kilkoma deskami i gałęziami. Wrócili do szopy i znowu pili ciepły śnieg, bo na wpół zamarzli. Potem któryś z nich wyszedł i przyniósł zamarznięte skrawki mięsa, które wrzucił do wody. Nie był to Ergo Sum, nie, to akurat pamiętał dokładnie. Pierwszy raz zrobił to ktoś inny. Skrawki mięsa tajały w wodzie, a potem gotowały się jakiś czas. Krótko. Raczej pływały niemrawo w kociołku, blade i cieniutkie. Nie było czuć żadnego zapachu, tylko para unosiła się nad garnkiem. Jeden z nich odmówił jedzenia, ale to też nie był Ergo. Ergo trzymał mięso w ustach, było twarde, na wpół surowe i nie umiał go przełknąć. Musiał użyć myślenia do przełknięcia tych skrawków. Pomyślał sobie: Pomyśl sobie, że to zwyczajne mięso. Z rosołu. Dopiero wtedy połknął i znieruchomiał, jakby połknął zegarową bombę. Wieczorem ten, który nie jadł, powiedział im, że mogą dostać alergii, bo ich systemy immunologiczne nie są przystosowane do trawienia takich białek. Był biologiem czy jakimś tam. „Zamknij się!”, powiedzieli mu.
Pociąg nie przyjeżdżał i właściwie śmieszne było mieć nadzieję, że jeszcze przyjedzie. Tory dawno zniknęły pod śniegiem. Powoli znikały pod nim także drobne krzaczki i szopa. Codziennie musieli wyprawiać się do rzadkiego brzozowego lasu po drzewo. Łamali gałęzie brzóz rękami i ciągnęli pod szopę. Potem w nocy usłyszeli wycie wilków, dalekie i straszne. W głowie Ergo Suma pojawiła się myśl, która grzała go jak ogień: „To nic takiego. Nie ma się co przejmować”. Była jak mur, jak ściana. Rozrastała się, wypierała inne myśli, replikowała się i powtarzała tysiące razy, wypełniała całą świadomość. „Wszystko w porządku. Jest dobrze”. To samo myślał, gdy przyszła na niego kolej przyniesienia mięsa. Wyszedł przed dom i powtarzał sobie śpiewnie te słowa, a one były jak mantra – czesały myśli w proste, niezależne od niczego smugi. Dlatego nie zobaczył już człowieka. Zobaczył pokręcony kanciasty kształt przysypany śniegiem. Nożem wycinał skrawki mięsa, aż do kości. Było to trudne, bo nóż miał tępy, a mięso było zamarznięte i twarde jak kamień. Potem dopiero przyszło mu przebłyskiem do głowy, że ciął udo. Że kończyli już nogę. Biolog był tak słaby, że nie protestował, kiedy dali mu gorącego wywaru i kilka kawałeczków mięsa, chociaż wcale nie zależało im, żeby przeżył. Teraz był taki sam jak oni.
Trwało to tydzień, może dwa. Ergo jeszcze nosił mięso, odkrawał je nożem od kości, łamał małe kosteczki, bo w końcu trzeba było wykorzystać także i kości. Wkrótce, dzięki śniegowi i wszystkiemu innemu, trudno było już poznać, co jest źródłem ich zapasów. Raczej kupa gnatów, nieregularny zamarznięty kształt. Biolog raz tylko zwymiotował, gdy zaczęli jeść wnętrzności.
Coś czuwało nad nimi, tak myślał Ergo Sum, ponieważ dzień przed atakiem wilków zobaczyli w brzozowym lesie ludzkie ślady. Poszli za nimi kawałek i widać było, że ten ktoś ciągnął drzewo na sanie, a sanie ciągnął koń. Wrócili do szopy podekscytowani. Modlili się, żeby nie spadł śnieg i nie przysypał tych znaków od świata. W nocy najpierw usłyszeli wycie gdzieś daleko, potem bliżej, a potem hałas i szamotanie przy samej szopie. Wilki najpierw warcząc rozszarpały i zjadły ich zapasy, a potem rozjuszone walką o nędzne kęski napierały na drzwi, gryzły ściany. Rozpalili ogień tak duży, że osmolił sufit. Gdyby noc trwała godzinę dłużej, szopa nie wytrzymałaby i skończyliby w paszczach wilków.
Gdy tylko podniosło się słońce, ruszyli w stronę lasu brzozowego, do śladów człowieka, sań i konia. Szli we trójkę, bo okazało się rano, że biolog już nie żył. Ergo Sum pomyślał, że to dobrze się stało, że znowu coś nad nimi czuwa, bo i tak nie daliby rady nieść osłabionego biologa. A droga przed nimi była daleka, nawet nie wiadomo, jak daleka i czy w ogóle miała cel.
Szli cały dzień, przez las i potem skrajem lasu, aż wieczorem, gdy już było ciemno od kilku godzin, zobaczyli dalekie światła. Gdzieś za nimi wyły wilki.
Tak ocalał Ergo Sum i jego dwaj towarzysze, których imion nawet nie zapamiętał. Doszli do małej wioski, osady ledwie, gdzie stało pięć domów. Tam ich ogrzano i nakarmiono, tam wyleczono odmrożone stopy, dłonie i ręce. Stamtąd Ergo dostał się do polskiego wojska, przeszedł cały szlak od Lenino do Berlina i wylądował w Nowej Rudzie jako nauczyciel historii w starym gimnazjum, gdzie w hallu stało marmurowe popiersie Goethego.
Smutek i to coś gorszego od smutku
Pojawiały się zawsze zaraz po świętach Bożego Narodzenia i nasilały się do rozpaczy w lutym. Co roku Ergo Sum wracał do szkoły po świątecznych feriach jako inny człowiek. Stawał się senny i zmęczony, bolały go oczy i głowa. Widok brudnego śniegu był tak przykry, że aż bolesny. Ergo mrużył oczy i czuł się, jakby go zamknięto w nieporadnym, sztywnym, nieudolnym ciele, a to ciało w nieporadnym, sztywnym, nieudolnym świecie. I samo istnienie dzieci w szkole wydawało mu się bezsensowne – uczyć je z takim wysiłkiem, zmagać się z ich spontaniczną pustotą ślepnąć od poprawiania klasówek, głuchnąć od ich wrzasków, siwieć od wszechobecnego kredowego pyłu, żeby potem one dorosły i poszły znowu zabijać się na kolejnej wojnie. Albo pić wódę w czasach pokoju i płodzić sobie podobnych. A on je uczył Wergiliusza. Nic z tego nie rozumieli, wiedział o tym. Tłukł z nimi proste łacińskie frazy, które w ich ustach zamieniały się po prostu w obce słowa. Znaczenie wysypywało się z nich jak mak z pękniętej torebki i wpadało w nurty cuchnącej, kolorowej rzeczki, która uparcie płynęła przez miasto. Nikt w promieniu stu kilometrów nie rozumiał Wergiliusza, nikt do niego nie tęsknił. Do niczego nie był potrzebny. Wokół żyli ludzie, których książki nie odkryły, którzy zawsze mając przed sobą ich stos, a w nim Platona, Ajschylosa, Kanta, znajdowali w nim jakimś cudem Poradnik grzybiarza albo Sto przepisów na potrawy z ziemniaków.
Jedyne, co pobrzmiewało rytmicznie na ulicach tego miasta wypranego z mądrości, to śpiewny wierszyk, który zgodnie mamrotały dzieci pod oknem jego mieszkania: „Ojciec Wergiliusz uczył dzieci swoje, a miał ich wszystkich sto czterdzieści troje”.
I zaraz potem łacina wydała mu się zbyt ciężka, bez polotu, nabzdyczona kościelnymi skojarzeniami. I na dodatek przerosła to obce mu miasteczko na wskroś. Pasowała do ratusza na rynku, do wysokich kamienic, których strzeliste ozdoby udawały gotyk, do okien z powybijanymi witrażami, do przechodniów o twarzach barbarzyńców. To był świat z czwartej eklogi, świat czekający na narodziny chłopczyka, który przywróci Złoty Wiek.
Dlatego wolał grekę. Tęsknił do niej, bo w gimnazjum mógł uczyć tylko łaciny.
Gdy nie szło mu poprawianie klasówek, w akcie rozpaczy sięgał po Platona, którego wciąż miał nadzieję tłumaczyć lepiej, niż to zrobił Witwicki. Wydawało mu się nawet, że to był jego prawdziwy język – te piękne, dźwięczne słowa greki, które przypominały mu harmonijne geometryczne figury. Zamieniał je na polskie, już nie tak kształtne, bo wieloznaczne, pełne przedrostków, które nieoczekiwanie zmieniały cały sens. Bóg, jeżeli istniał, musiał mówić po grecku.
A więc Platon. Widział ich, jak rozmawiali, czterech albo pięciu mężczyzn półleżących na kamiennych łożach. Nagie ramię, skóra, choć może już niemłoda, ale gładka, zdrowa i złocista, refleksy słońca na spiętym spinką chitonie, dłoń z pucharem lekko uniesiona, szpakowate, krótko przycięte włosy na skroni. To ten starszy. I dwóch młodszych; ciemnowłosi, ciemnoocy o pełnych wargach. Jeden z nich to Fajdros, myśli Ergo Sum. Czwarty podnosi się i mówi na siedząco, i ręką w powietrzu wystukuje rytm wypowiedzi. A młody chłopiec dolewa wino, a talerze pełne są winogron i oliwek, choć Ergo Sum nie był pewien, jak wyglądają oliwki. Sądząc z samego słowa, musiały być gładkie, sprężyste, a ich tłusty sok spływał na wargi, gdy zęby przegryzły skórkę. Słońce nagrzewa kamienne chodniki, unicestwia każdą zabłąkaną kroplę wody. Nie istnieje słowo na określenie mgły, śnieg jest mitem, który czai się w nocnych opowieściach, ale nikt w niego nie wierzy. Woda występuje tylko jako Okeanos albo jako wino. Niebo jest jedną wielką tęczówką bogów. Ergo Sum za oknem miał ciemne podwórko z trzech stron obudowane domami, a z czwartej osłonięte zalesionym stokiem. Żeby zobaczyć niebo, trzeba było podejść tuż do szyby i spojrzeć prosto w górę. Najczęściej było perłowoszare.