Выбрать главу

Pobiegł do domu w dół po chaszczach, przez co zniszczył sobie swoje angielskie spodnie.

Von Goetzenowie siedzieli w autach i ciężarówce. Trzymali przy piersiach swoje ulubione cenne zegary, pozytywki, szkatułki z biżuterią porcelanowe sosjerki, których już się nie robi, albumy z fotografiami, cebulki dalii i anemonów, kopie obrazów Watteau, atłasowe podgłówki. Jeszcze jedna ciężarówka zawierała najcenniejsze z mebli, lustra i książki. Wojsko zaprzęgało rasowe konie ze stajen von Goetzenów do ewakuowanych dział. Z daleka wszyscy wyglądali, jakby wybrali się na niecodzienną szaloną wycieczkę.

W kurzu i spalinach karawana ruszyła pod górę w stronę Waldenburga.

Mój Pałac

Ja też urodziłam się w pałacu. Był to pałac myśliwski przerobiony na szkołę. W tamtych czasach nie mówiło się „pałac”, tylko „budynek”. To słowo kojarzyło mi się z budyniem, nie z budowaniem, dlatego wyobrażałam sobie mój dom jako coś do jedzenia.

Pewnie go kiedyś nieopatrznie zjadłam, bo teraz mam go w sobie – wielopiętrową budowlę wewnątrz mnie. Jej kształt nie jest jednak ani stały, ani przewidywalny. To znaczy, że pałac jest żywy, że zmienia się razem ze mną. Mieszkamy w sobie nawzajem. On we mnie, ja w nim, chociaż czasem czuję się w nim jak gość, a czasem wiem, że to ja go posiadam. W nocy pałac staje się wyraźniejszy, przebija się przez ciemność, świeci zielonkawym światłem. W świetle słonecznym jest zbyt jaskrawy, dlatego za dnia pałac staje się niewidoczny, ale wciąż czuję go w sobie.

Jego piwnice ciągną się labiryntami; ich maleńkie okienka wychodzą na zarośnięte trawą wewnętrzne podwórka. W wilgotnych podziemnych pomieszczeniach oddzielonych od siebie cienkimi ścianami leżą sterty kiełkujących ziemniaków, stoją beczki z kiszonymi ogórkami, o których wszyscy zapomnieli, więc pokryły się delikatnym puszkiem pleśni. Wiem, że piwnice ciągną się w głąb ziemi, wydaje mi się nawet, że znam przejścia prowadzące do podziemnych jaskiń. Ich znalezienie jest zarówno ekscytujące, jak i niebezpieczne – można zgubić powrotną drogę.

Pałac bywa i zamieszkany, i opustoszały. Czasem odbywają się tutaj jakieś naukowe kongresy, wtedy zjeżdża do niego mnóstwo gości, trwają obrady, wystawne kolacje. Wtedy pałac funkcjonuje jak hotel. Ale czasami pozostaje pusty, a nawet opuszczony. Znikają zeń meble, posadzki są zerwane, kominki zburzone, wszelkie schody stają się chwiejne, spróchniałe, urywają się nagle pod nogami idących i odkrywają nieoczekiwane przepaście. Wtedy w opuszczonym pałacu zamieszkują zwierzęta. Widziałam sarny śpiące na stosach tekturowych pudeł, widziałam psy zwinięte w kłębek na spłowiałych sofach, słyszałam w pustym korytarzu lekkie, puszyste uderzenia kocich łap. Słyszałam też potężny tupot po marmurowych schodach, ale nigdy nie zgadłam, co to mogło być za zwierzę.

Parter – to wielki hali przedzielony na pół ozdobną metalową kratą. Tutaj mój ojciec ma swoje akwaria. Zielonkawa woda zwalnia czas – ryby poruszają się wolno, z gracją. Mówią coś, ich usta się ruszają ale ja ich nie słyszę. Welony, te rybie Marilyn Monroe, ciągną za sobą tiulowe suknie, wibrują światła ławic neonów. Akwaria toną w otoczeniu agaw. Ich mięsiste, ostre ręce przebijają przestrzeń. Ktoś nie mógł się powstrzymać, żeby na ich zielonych liściach nie wydrapać swojego inicjału. Albo „Kocham Ewę”. Agawa goi te rany i w ten sposób uwiecznia na swoim ciele cudze wyznania. Z hallu wchodzi się do biblioteki. Wśród setek, a może tysięcy książek, obłożonych w szary papier z wypisanym na grzbiecie numerem, jest gdzieś pierwsza książka, jaką przeczytałam – zwarty, gruby tom wypełniony ciasno literami, równoległe ścieżki podróżne, obietnice wielu istnień, wielu światów. Jej kartki kusiły moje oczy, ściągały mój wzrok z nieba, czubków drzew, powierzchni stawu, pokrętnych przestrzeni między drzewami do małego prostokąta tuż przed oczami, gdzie w każdej chwili może rozegrać się przedstawienie.

Na piętro prowadzą szerokie schody wyłożone chodnikiem. Na piętrze są sypialnie i dwie duże sale wykładowe. A może balowe? Ich parkiet pamięta wszystkie możliwe taneczne kroki. W tej drugiej sali, tej z wyjściem na taras i park, stoi ogromny kominek z lustrem. Rozpala się w nim raz wraku, w Zaduszki. Potrafię wspiąć się po marmurowych kolumnach i stanąć przed lustrem, które jest tak wielkie, że odbija mnie całą i jeszcze taras, i park, i salę. Zanim się dowiedziałam wszystkiego o lustrach, wiedziałam, że dzięki nim można się dostać do innej części pałacu, tej, o której wszyscy zapomnieli. Są tam wąskie przejścia kute w skale, krużganki i wysokie dziedzińce. Znalazłam tam ustawione niedbale kamienne rzeźby. Rozumiem, że musiały się tutaj znaleźć. Na wygnaniu. Ich estetyka wydaje się nie do przyjęcia nawet najbardziej dziwacznym miłośnikom sztuki – to grubo ciosane wizerunki pół ludzi, pół zwierząt. Pada na nie deszcz i wymywa szczegóły.

Ponad ostatnimi piętrami, małymi i dusznymi, jest strych. Pamiętam schody, jakie tam prowadzą: najpierw szerokie, z ozdobnymi tralkami i wyślizganymi poręczami, potem nagle skręcają w powietrzu i zmieniają się w wąskie spróchniałe stopnie. Trzeba iść blisko ściany, przylgnąć do jej gładkiej powierzchni, żeby noga nagle nie ugrzęzła w dziurze.

Strych jest ogromny. Drewnianą podłogę przykrywa kurz. Jego gruba warstwa pokrywa też wszystkie obecne tu przedmioty, tak że te najmniejsze stają się nierozpoznawalnymi kupkami pyłu – mały wyschnięty ogryzek jabłka zamienia się w puszyste symetryczne wybrzuszenie; leżący kij od szczotki tworzy zaskakującą falę na powierzchni desek.

Na strychu można zabłądzić – jest zbyt wielki, żeby nauczyć się go na pamięć. Wiem, że w którymś kącie leży stary materac, miejsce dawno zapomnianych niedozwolonych zabaw. Ale czyich, tego nie potrafię sobie przypomnieć. Najbardziej jednak zdumiewającą tutaj rzeczą są okna w spadzistym stropie – nieduże, umieszczone odrobinę za wysoko, tak że trzeba wspiąć się na palce, żeby przez nie wyjrzeć na zewnątrz. Ale widok z nich jest niezwykły. Nie da się zapomnieć tego, co się zobaczyło. Okazuje się wtedy, jak wielki, jak potężny jest pałac. Z okien strychu wszystko wydaje się maleńkie i nierzeczywiste – jak sztuczny świat zbudowany specjalnie dla elektrycznej kolejki, jak budowle z lego, jak pejzażyki z disnejowskich kreskówek. I widać tak wiele z tego świata – lasy, pola, rzeki i trakcje kolejowe, wielkie miasta i porty, pustynie i autostrady. Właściwie – choć nie wiem, jak to możliwe – widać stąd krzywiznę kuli ziemskiej. Ten widok zapiera dech; potem tęskni się za nim i myśli, żeby móc znowu wyrwać się z dołu i po niepewnych schodach wejść na strych, stanąć wśród pasiastych smug słońca i znów podnieść się na palce i zobaczyć to, co jest na zewnątrz.

Powiedziałam Marcie, że każdy z nas ma dwa domy – jeden konkretny, umiejscowiony w czasie i w przestrzeni; drugi – nieskończony, bez adresu, bez szans na uwiecznienie w architektonicznych planach. I że w obu żyjemy równocześnie.

Dachy

W rodzinie Goetzenów był jeden profesor, prawdziwy profesor, który całe życie czytał książki, studiował, podróżował i którego nie zajmowały ogrody. Nazywał się Jonas Gustaw Wolfgang Tschischwitz von Goetzen. Wciągu swojego długiego życia (1862 – 1945) napisał wiele książek o historii religii, z których najważniejszymi były Das Heilige. Uber Schlesiens Mystik (1914) oraz Der Ursprung der Religion (1918). Wżyciu miał dwie pasje: religię i dachy. Musiało być coś wspólnego w tych dwóch tematach, tak myślał, musiały się jakoś dopełniać. Religią zainteresował się jako młody chłopiec, w czasie jednej bożonarodzeniowej mszy w wiejskim kościele, gdzie na owalnym obrazie wokół Matki Boskiej unosili się święci z atrybutami swoich męczeńskich śmierci. Dachy były pasją powstałą później, podczas kolejnej przebudowy pałacu, gdy trzeba było zmienić całe stare pokrycie i położyć nowoczesną dachówkę. Cokolwiek miał robić Jonas Gustaw Wolfgang, zawsze musiało to być dokładne, pieczołowite i staranne. Przeczytał więc wszystko o dachach, pokryciach, dachówkach i gontach. W przypływie rewolucyjnej odwagi, jaką pachniał na początku wieku cały zeitgeist, zdecydował się na zmianę tradycyjnej karpiówki, zwanej berlinką na bardziej uniwersalną w estetyce gotycką nawiązującą do architektury Zachodu – jasnoceglastą „mniszkę”. Odtąd Szlos był z powodu pokrycia dachu ewenementem na Śląsku. Przyjeżdżali go oglądać bliżsi i dalsi sąsiedzi, księża i architekci. Szlos wyglądał jak burgundzki zamek, jak klasztory w Bawarii. Gdziekolwiek Jonas Gustaw Wolfgang wyjeżdżał, jego oczy szukały dachów. Niby nieuważnie, powoli przesuwały się z pociągów po górnych strefach mijanych miast, ale w gruncie rzeczy widziały każdy komin, każdy spad. Dzięki rodzajom dachów Jonas orientował się, w jakiej części Europy się znalazł. Studiował w Lozannie i Genewie. Poznał tam Freuda, Frazera i Durkheima. Ogromne wrażenie zrobił na nim Rudolf Otto. Szwajcarskie dachy są jednymi z najpiękniejszych na świecie. Dachówki robią tam z niezwykłej, wielokolorowej gliny i nie ma dachu, który byłby jednolity w kolorze. Płaszczyzny mienią się odcieniami, zadziwiają tysiącem kolorów, jakie może przyjąć zwykła glina. Wyglądają jak patchworki. W Szwajcarii trzeba zawsze brać pokoje na najwyższych piętrach hoteli i patrzeć z okien na te fascynujące dachy. Dachówek nie układa się tak jak na Śląsku, w koronkę, ale w rybią łuskę, więc domy wyglądają jak wielkie ryby odwrócone brzuchami do góry, wyrzucone na ląd z jakichś niewyobrażalnych mórz. Potem, w Heidelbergu, zrobił doktorat z życia i pism legendarnej śląskiej świętej o imieniu Kummernis. Wykładał także na uniwersytecie, a specjalizował się w sektach działających na Śląsku w okresie reformacji. Zwłaszcza w Szwenkfeldystach i Nożownikach. Pisał o tym artykuły.