Выбрать главу

Jednak gdy Popłoch znalazł prawdziwy skarb, nigdy się o tym nie dowiedział. Co bowiem można myśleć o zawartości drewnianej, okutej żelazem skrzyni, którą był komplet naczyń z jasnego metalu w dużej części zaśniedziałego i poszarzałego: dwadzieścia cztery razy wszystko. Talerze takie i siakie, kubki, widelce, noże, łyżki i maleńkie łyżeczki, do tego rondle i garnki z drewnianymi rączkami. Popłochowa gotowała w nich mleko – były naprawdę porządne, nie przypalały się. Wszystko to poustawiali w pokojowym kredensie i stało tak w ciszy i milczeniu długie lata, do stanu wojennego, kiedy to przejezdny handlarz starymi meblami przyuważył ów rondel z mlekiem. Szukał na denku jakiegoś znaku, ale nie wiedzieli, czy znalazł. Gdy Popłoch pokazał mu cały kredens wypełniony resztą serwisu, handlarz umilkł na moment, a potem zaoferował im ogromną sumę, sam z siebie. Więc się nie targowali, tylko ich córce żal było rozstać się z tą srebrzystą poświatą naczyń, która jak blask telewizora wieczorami wypełniała pokój. Ale w końcu za tę cenę kupiła sobie segment pokojowy w Nowej Rudzie i jeszcze starczyło na pracowniczą trzydniową wycieczkę do Rzymu. Krysia Popłoch marzyła bowiem, żeby zobaczyć papieża, zanim umrze. Nie powiedziała tylko, zanim kto umrze – ona czy papież.

Gdyby mieć w oczach rentgen i prześwietlić ziemię jak ludzkie ciało, co by się tam ujrzało? Kamienne kości, gliniane osady wewnętrznych ziemskich organów, granitowe wątroby, serca z piaskowca, jelita podziemnych rzek. I skarby schowane w ziemi, jak obce ciała, jak implanty albo odłamki pocisków.

Dalie, georginie

Marta siedziała w daliach, georginiach. Widziałam jej głowę. Pomachałam do niej ręką ale ona nie zauważyła mnie. Grzebała w liściach kwiatów, może je przywiązywała, może strącała z nich ślimaki. Wysadziła kłącza wiosną i dbała o nie prawie tak samo jak o rabarbar. W sierpniu zakwitły. Chciałoby się policzyć ich równe płatki. Skąd w nich taka symetria i porządek. Marta mówiła, że dalie zawsze bardziej podobają się dzieciom niż dorosłym. Dlaczego? Tego nikt nie wie. „Dorośli wolą róże”, mówiła Marta. Są zawsze nieprzewidywalne.

Chciałabym być już stara jak Marta. Starość wszędzie wygląda podobnie – długie poranki, słodkie uczestnictwo w rozciągliwych popołudniach z kleistym znieruchomiałym słońcem nad dachami domów, leniwy serial w telewizji, zasłonięte zasłony. Wyprawa do sklepu – wielkie wydarzenie komentowane jeszcze przy obiedzie. Starannie zmywane talerze, okruszki zbierane ze stołu do nylonowych toreb, żeby potem dwa razy w tygodniu pójść do parku i rozrzucić je pod nogi gołębiom. Liść krotonu, który opadł w nocy -przyglądanie się ranie na łodydze. Strząśnięcie dwóch mszyc z welurowych liści lipki, poprawianie serwetki. Podziwianie buraka w ogródku, że wyrósł taki duży na końcu grządki, słuchanie radia ze spokojnymi dłońmi, planowanie na jutro segregowania guzików. Martwienie się rachunkiem za prąd; przyszedł wczoraj. Śledzenie wzrokiem zygzakowatych tras listonosza. Patrzenie w niebo z kuchennego okna i świadomość każdego kroku wędrówki słońca. Nieuważne otwieranie lodówki, żeby upewniać się wciąż, że nie jest pusta. Ostrożne wyrywanie kartek z kalendarza i składanie ich w szufladzie. Muzea starych gazet. Przekładanie naftaliną zbrązowiałych ze starości sukienek, zbyt wąskich lub przeciwnie, za dużych. Potem pomyślałam, że może to jednak nie chodzi o starość, że to nie tęsknota do wieku, ale do stanu. Może taki stan przydarza się tylko na starość. Nie działać, a jeżeli już, to powoli, jakby nie o wynik działania chodziło, ale o sam ruch, sam rytm i melodię ruchu. Sunąć powoli, przyglądając się falowaniu czasu, nie odważać się więcej płynąć na nim z prądem ani rzucać się pod prąd. Ignorować czas, jakby był tylko naiwną reklamą czegoś innego, czego pożąda się naprawdę. Nic nie robić. Liczyć uderzenia zegara w pokoju, uderzenia łapek gołębi o parapet, uderzenia serca. I zaraz o wszystkim zapominać. Nie tęsknić, nie pragnąć. Najwyżej czekać na święta, w końcu od tego są. Przełykać ślinę i czuć, jak spływa przełykiem w jakieś „w głąb”. Opuszką palca dotykać skóry na dłoni i czuć, że staje się gładka jak lodowiec. Z zębów wydłubywać językiem strzępek sałaty i przeżuwać go jeszcze raz, jakby się znowu jadło posiłek. Przytulić się do własnych kolan. Wspominać pedantycznie, od początku do końca, aż z nudów umysł zapadnie w drzemkę.

Siwy jeżyk na głowie Marty zasrebrzył się między głowami kwiatów. Nie poruszył się, może Marta sądziła, że bezruchem można pokonać ostatnie upały. Może liczyła płatki kwiatów. Może ich piękno zaparło jej dech. Nagle przez krótki moment wiedziałam, co ona myśli. Ta myśl zjawiła się w mojej głowie, rozpychała się wśród moich, eksplodowała i znikła. Zaskoczona, znieruchomiałam z ręką podniesioną do oczu. Marta pomyślała: „Najpiękniejsze są te wyszczerbione przez ślimaki. Najpiękniejsze są te najmniej doskonałe”.

Powtórzenia, odkrycia

Gdy nadchodziła burza, źdźbła traw stawały się nagle ostre, siano w kopkach robiło się szorstkie, kolce róż i jeżyn darły podmuchy wiatru na cienkie pasemka. Ostre stawały się krawędzie czerwonych kamieni na miedzach, a nad stawem świszczały sztylety trzcin. Świat ciemniał, a wszelka jasność cofała się pospiesznie, a potem nagle ostatkiem sił skupiała się w błyskawice i waliła w ciemność od środka. Wtedy zęby grabi robiły się złowrogie i szpikulce wideł powieszonych na deskach przekłuwały powietrze. Ze stołu spadał nóż.

Żyłam w świecie, który już skądś znałam. Z dnia na dzień rozpoznawałam coraz więcej obrazów, gestów, sekwencji ruchów, kolorów powietrza, zapachów. Wszystko to już znałam, jakbym na zawsze straciła dar spotykania nowego, jakbym przestała się uczyć. To wrażenie wyraźnie się umacniało, najpierw były tylko przeczucia, drobne przebłyski, o tak, teraz stanie się to, potem tamto, wiedziałam to, chociaż nie rozumiałam dlaczego.

Świat stawał się przez to bliski, jakby był przyklejony do skóry; wydawało mi się, że czuje pulsowanie mojej krwi i naśladuje ten ruch kołysaniem mniejszych gałązek na wietrze. Był moją skórą a ja robiłam wszystko, żeby o tym zapomnieć.

Przesiadywaliśmy na tarasie, grzejąc się w ostatnich ciepłych promieniach słońca, czyjaś ręka dotykała brzoskwini i nagle przez taras płynęła fala – wszystkie ręce przez chwilę, lecz w różnych momentach, znajdowały się na owocach, krótki ułamek chwili, prawie nie do zauważenia. Potem następowała dalsza część tej sekwencji – jakiś liść spadał na niedojrzałą śliwkę w trawie, ale tylko ją muskał i płynął dalej. W rozmowie, leniwie i mimowolnie, kilka razy pojawiało się słowo „muskać”, ale nikt tego nie zauważał, nie słyszał, nie pojmował.

Pomyślałam wtedy, że oto zbliżam się do jakiegoś końca. Że wybiła jakaś dwunasta i zaczyna się nocna część dnia. Że już zaczęłam umierać i zanim to się stanie, będę widziała wszystko w ten sam szokujący sposób – od spodu, od strony geometrii wydarzeń, gdzie świat ma swój początek w nieodgadnionej symetrii. Lecz i ta wiedza nie będzie mi już do niczego potrzebna, nic nie będę mogła z nią zrobić, w żaden sposób jej wykorzystać. Jedyne, co mi pozostanie, to dziwić się, że do tej pory nie widziałam porządku tak oczywistego, który na dodatek nie tkwi tam, gdzie sądziłam – w myślach, ideach, wzorach matematycznych, rachunku prawdopodobieństwa – ale w samych wydarzeniach. Osią świata są powtarzalne konfiguracje chwil, ruchów i gestów. Nie wydarza się nic nowego.