Выбрать главу

Jak wygląda świat, kiedy życie staje się tęsknotą? Wygląda papierowo, kruszy się w palcach, rozpada. Każdy ruch przygląda się sobie, każda myśl przygląda się sobie, każde uczucie zaczyna się i nie kończy, i w końcu sam przedmiot tęsknoty robi się papierowy i nierzeczywisty. Tylko tęsknienie jest prawdziwe, uzależnia. Być tam, gdzie się nie jest, mieć to, czego się nie posiada, dotykać kogoś, kto nie istnieje. Ten stan ma naturę falującą i sprzeczną w sobie. Jest kwintesencją życia i jest przeciwko życiu. Przenika przez skórę do mięśni i kości, które zaczynają odtąd istnieć boleśnie. Nie boleć. Istnieć boleśnie – to znaczy, że podstawą ich istnienia był ból. Toteż nie ma od takiej tęsknoty ucieczki. Trzeba by było uciec poza własne ciało, a nawet poza siebie. Upijać się? Spać całe tygodnie? Zapamiętywać się w aktywności aż do amoku? Modlić się nieustannie?

Wszystko to robili oboje, ale każde osobno. Na zewnątrz wyglądało to, jakby byli normalnymi ludźmi i żyli jak inni. Może zresztą wszyscy tak żyją. Lata zmieniają wszystko oprócz tej tęsknoty. Włosy wypadają żółknie papier, budują się domy na peryferiach miast, zmieniają się ustroje, bogaci stają się biednymi, biedni bogatymi, umierają stare, samotne sąsiadki, buciki dzieci robią się za małe.

Tak bardzo byli teraz innymi ludźmi, że mogliby zmienić nazwiska i imiona; pójść do urzędu i napisać podanie: „Nie jesteśmy już tymi, kim byliśmy. Wnosimy o zmianę danych personalnych”, albo coś w tym rodzaju. Co na to ewidencje ludności, gdy ludzie przeobrażają się i zmieniają? Dlaczego dziecko nosi to samo imię co dorosły? Dlaczego kochana kobieta nazywa się tak samo, gdy zostanie zdradzona i porzucona? Dlaczego mężczyźni noszą wciąż to samo nazwisko, gdy wrócą z wojny, albo bity przez ojca chłopiec wciąż ma tak samo idiotycznie na imię, gdy zaczyna bić swoje dzieci?

A jednak z zewnątrz wyglądało to tak, jakby się nic nie zmieniło, ani między nimi, ani poza nimi, jakby świat usnął i tylko od czasu do czasu wzdrygał się od przelotnego koszmaru. Jakiś czas bali się jeszcze telefonu dzwoniącego zbyt wcześnie rano albo zbyt późno wieczorem i listów przynoszonych przez zmiennych jak pogoda listonoszy. Pewnie gdzieś tam na granicach jawy myśleli, że Agni jeszcze się odezwie, nagle, znienacka, jak grzmot pioruna. Czas nie śmie ruszyć tak świętych obrazów jak Agni. Nigdy już potem nie powiedzieli sobie „kocham cię”. Bo miłość stała się ukrytym kalectwem. Nie powiedzieli sobie o niczym, co wykroczyłoby poza zakupy, życzenia na kolejne Wigilie. Późno przychodzili z pracy, po południu on szedł na brydża, ona do kościoła, a czasem jeszcze przytulili się do siebie w nocy, nie z czułości, ale z zimna, bo dom był stary i trudno dawał się ogrzać. Za to w ich języku pojawił się niepostrzeżenie nowy zwrot, zwłaszcza gdy przychodziły jakieś kłopoty – „trzymajmy się razem”. „Trzymajmy się razem”, tak sobie powtarzali i brzmiało to jak zaklęcie.

I co się z nimi stało, zapytał R. tuż przed zaćmieniem księżyca

Powpadali w nałóg życia, w te słabe poranne herbatki, rytualne wyjścia po gazety, puste modlitwy, popołudniowe wyglądania przez okno, polowania na przeceny, wyprawy na rynek po sałatę tańszą choćby o kilka groszy, w to wieczorne nakręcanie budzika, gnębienie niewinnego mechanizmu do odmierzania czasu, jakby miał ich zbudzić do czegoś naprawdę ważnego. Tak uzależnili się od życia, że nie byli wstanie umrzeć, choć powinni byli zrobić to już dawno.

W końcu po latach to ona ocknęła się pierwsza i zachorowała. Najpierw złamała rękę, i to prawą więc nie mogła już ani gotować, ani prać, ani nawet zgarniać z serwety okruszków. On przejął jej obowiązki i było tak, jakby je ukradł. Siedziała w fotelu odwróconym do okna, z ręką na temblaku, wyglądało, że się obraziła na cały świat. Mogła chodzić – nie chodziła. Mogła mówić – nie mówiła. Postękiwała, a te jęki doprowadzały go do szału. Gdy przy okrągłym stoliku stawiał pasjansa, widział nad oparciem fotela siwy czubek jej głowy i słyszał to piskliwe ach, ach. Chyba jej nienawidził.