Wiele setek lat potem pewien profesor noworudzkiego gimnazjum złożył do Rady Miejskiej pismo z propozycją postawienia pomnika Założycielowi, ale ponieważ cała ta historia, jak i spora część historii miasta działa się w innym języku, petycja została zignorowana i wszystko rozeszło się po kościach.
Maszyna Zbawienia
Nożownicy mieli tylko jedną kosmologiczną wizję. Była to wizja Maszyny Zbawienia. Rysowali ją na ścianach swoich domów, rzeźbili na trzonkach noży, ich nieliczne dzieci przenosiły ją z opowieści dorosłych patykiem na piasek. Śpiewali o niej swoje płaczliwe psalmy, które były tak dziwaczne i smutne, że tylko oni sami mogli ich słuchać.
Kosmicznym instrumentem zbawienia jest ruch obrotowy; i ten wielki, który porusza po orbitach dalekie gwiazdy, zodiak i cały wszechświat, ale też i ten mały, obecny w wytworach ludzi, kołach młyńskich, korbach, zegarach, kołach u wozu, w ucieraniu maku, w lepieniu garnków. Oraz ten najmniejszy, który podobno drga we wszystkich najmniejszych cząsteczkach, z których składa się świat.
Opisałabym to tak, że słońce, wprawione na początku czasu w ruch obrotowy, jest gigantycznym odkurzaczem – wyciąga światło z materii, podaje je na orbity planet i na ogromne wodne koła zodiaku.
A z nich ów ruch podaje światło wyżej, do granic całego świata, skąd światło pochodzi.
Światło żyje w duszach ludzi i zwierząt, tam mieszka w ukryciu, zahibernowane, zamknięte w puszce.
Księżyc zaś jest statkiem transportowym – przewozi dusze zmarłych ludzi z ziemi na słońce. Przez każdą pierwszą połowę miesiąca zbiera je i staje się coraz bardziej świetlisty; idzie do pełni. W drugiej połowie miesiąca oddaje je słońcu, więc w nowiu znowu jest pusty, rozładowany. Stoi między ziemią a słońcem wypróżniony, gotowy do swojej dalszej pracy. Srebrzysty tankowiec.
Słońce będzie trwać tak długo, śpiewają psalmy Nożowników, aż wyssie wszystkie cząstki światła i odda je
Właścicielowi. Potem przepadnie, zgaśnie, rozkruszy się, a z nim Księżyc i potem połamią się harmonie zodiaku. Cała wielka skomplikowana maszyna kosmiczna zazgrzyta, stanie i w końcu rozpadnie się z trzaskiem. Niepotrzebne okażą się galaktyki. Obrzeża świata znajdą się w jego centrum.
Jedziemy, powiedziałam, jutro Wszystkich Świętych
Marta siedziała przy stole i tarła zaczerwienione oczy. W jej kuchni było nieprawdopodobnie czysto; wszystkie garnki pochowane, cerata wyszorowana, drewniana podłoga lśniła od pasty. Nawet okna wymyła i pościągała z nich te wszystkie letnie pajęczyny, które latem łapały słońce. Kamienne parapety bez truchełek ciem wyglądały grobowo. Przyniosłam jej resztki ciasta, a ona zjadła je łakomie. Potem wstała i poczłapała do pokoju; przez otwarte drzwi zobaczyłam perfekcyjnie zaścielone łóżko, gotowe do zimy.
Przyniosła stamtąd perukę, ciemną, prawie czarną o włosach splecionych w warkoczyki. Dokładnie taką jak chciałam. Założyłam ją. Marta uśmiechnęła się. Na wargach miała okruszki makowca.
– Cudnie – powiedziała i pokazała mi lustro.
Wyłoniłam się z niego zamazana i obca; miałam ciemną twarz. Nie poznałam siebie.
Będę nosić całą tę perukę zamiast czapki, będę ją wkładać zaraz po przebudzeniu, żeby przez wyziębione pokoje dotrzeć bez szwanku do łazienki, może nawet będę w niej spać. Będę w niej pracować i planować letnie remonty. Pojadę w niej w świat.
Podeszłam do Marty i przytuliłam ją. Sięgała mi brody, była krucha i delikatna jak kania. Jej krótkie, siwe włosy pachniały wilgocią.
Po południu poszłam się z nią pożegnać i przypomnieć, żeby zapaliła od nas znicz dziecku Frostów.
Weszłam do jej domu, ale był pusty. Na stole leżała nawleczona igła i stał ten wielki cynowy talerz, najbardziej namacalna rzecz w domu Marty. Usiadłam przy stole i czekałam na nią może godzinę, może dwie. Pobielone ściany odbijały mój oddech. Wodziłam palcem po skomplikowanym metalowym wzorze. Nie brzęczały muchy, spod blachy nie trzaskał ogień. Było tak cicho, że słyszałam moje własne ciało – żyło.