Wiedziałam o drzwiach do piwnicy, miałam je za plecami. Były przymknięte, ale kłódki wisiały w skoblu otwarte, gotowe do ruchu. Mogłabym wstać, otworzyć te drzwi i zejść na dół. Mogłabym się koło niej położyć w ciemności i wilgoci, wśród stert ziemniaków, które czekają do wiosny. Tak myślałam, ale trudno jest myśleć o czymkolwiek w domu Marty; jest jak gąbka, która wchłania myśl, zanim ta powstanie. W zamian nie daje nic, nie obiecuje, nie zwodzi, nie ma w nim przyszłości, a przeszłość zamienia w przedmioty. Dom
Marty jest do niej podobny – tak jak ona nie zna niczego, ani Boga, ani jego stworzeń, ani nawet siebie samego, nie chce niczego wiedzieć o świecie. Jest w nim tylko jedna chwila, tylko teraz, ale ogromne, rozciągnięte we wszystkie strony, przytłaczające, nie dla człowieka.
Potem nagle zapadł zmierzch, nie zauważyłam nawet, kiedy zrobiło się ciemno. I byłabym tak siedziała, hipnotyzując się własnym oddechem. Nie obudziłabym się, gdyby nie ten stary cynowy talerz – świecił potężną chłodną poświatą zalewał nią całą kuchnię, rozświetlał swoim blaskiem moje ręce, doczepiał rzeczom cienie. Odbijał w sobie wszystkie przeszłe i przyszłe księżycowe pełnie, wszystkie jasne, rozgwieżdżone nieba, wszystkie płomienie świec i światła żarówek, i zimne strumienie wszelkich jarzeniowych lamp.
Wróżenie z nieba
R. opowiadał, że kiedy był mały, czytał z chmur, przynajmniej tak to teraz pamięta.
Chmury układały się dla niego w przejrzyste wzory – postaci zwierząt, okręty i łodzie z żaglami, stada białych owieczek, które dołem pogania ciemniejszy i szybszy owczarek, samochody, nawet strażackie, albo potwory – węże, smoki, przepastne paszcze na krótkich nogach, skrzydlate, powiewne szkielety. Gdy poszedł do szkoły, zaczął widzieć litery i znaki. Czasem na jego oczach spełniały się działania matematyczne – rozmyte Dwa dodawało się do brzuchatej Trójki i na koniec wiatr przywiewał wężowy kształt, który był Piątką. Z czasem pojawiały się także bardziej skomplikowane działania. W drugiej klasie w ten sposób nauczył się tabliczki mnożenia. Ze swego okna, które wychodziło na tory kolejowe, mógł zobaczyć kawał nieba. Z jednej strony chmury zawsze było lekko czerwonawe lub pomarańczowe, ponieważ podświetlał je płomień z koksowni. Na tej ogromnej tablicy widział całą niebieską algebrę. Z tabliczki mnożenia szczególnie zapamiętał Siedem razy Osiem, ponieważ były to najgorsze działania, których najtrudniej się nauczyć. Siedem przypominało wykrzywiony rogalik, Osiem dwa złączone obłoczki. Za nimi szedł wynik – Pięć, trochę rozmazany hak, i zadziwiająco wyraźna Szóstka, być może zakręcone spaliny jakiegoś odrzutowca. Godzinami siedział w oknie i patrzył w niebo. W siódmej klasie, gdy się zakochał, był świadkiem serc i czterolistnych koniczyn. Później widywał inne znaki – pacyfka wielka na pół nieba, która powoli przemieszczała się nad miastem z zachodu na wschód, wielkie tao ujrzane na jakiejś wycieczce studenckiej nad zamkiem w Bolkowie. W końcu przyszedł czas zajmowania się ważniejszymi rzeczami niż patrzenie w niebo. Niedawno R. uznał, że dopiero teraz, między trzydziestką a czterdziestką będzie się widziało najlepiej. Dlatego niedawno kupił od Ruskich statyw i zaraz wiosną ustawi aparat fotograficzny na wschodnim tarasie. Obiektyw wyceluje w niebo, nad czubkami dwóch bliźniaczych świerków, i tak to będzie stało do jesieni. Codziennie będzie robić jedno zdjęcie, nawet wtedy gdy niebo zasnuje się równo niezróżnicowaną szarością. R. jest pewny, że coś nam z tego wyjdzie i że jesienią będziemy mieli na kliszy sensowną sekwencję nieb, która na pewno będzie coś znaczyła. Można będzie złożyć wszystkie zdjęcia jak puzzle. Albo nałożyć je jedno na drugie w komputerze. Albo z pomocą jakiegoś programu wypreparować z nich wszystkich jedno niebo. I wtedy będziemy wiedzieli.