Выбрать главу

A krokiety z flammuliny robi się tak:

10 naleśników

pół kilo grzybów

jedna cebula

dwie kromki czerstwego ciemnego chleba

sól, pieprz, gałka muszkatołowa

dwie łyżki bułki tartej

pół łyżki margaryny masło do smażenia grzybów

łyżka śmietany

pół szklanki mleka

jedno jajko

Cebulę trzeba zeszklić na maśle. Potem wrzucić drobno pokrojone grzyby, posolić, popieprzyć i dodać gałkę muszkatołową na czubek noża. Smażyć 10 minut. W tym czasie namoczyć chleb w mleku, odcisnąć i zmielić przez maszynkę. Dodać do grzybów z jajkiem i śmietaną. Farsz zawinąć w naleśniki, obtoczyć w bułce tartej i podsmażyć na margarynie.

Grzybość

Gdybym nie była człowiekiem, byłabym grzybem. Grzybem obojętnym, nieczułym, o zimnej, śliskiej skórze, twardym i delikatnym zarazem. Rosłabym na przewróconych drzewach, mrocznie i złowrogo, zawsze w ciszy, rozczapierzonymi grzybowymi palcami ssałabym z nich resztki słońca. Rosłabym na tym, co umarło. Przenikałabym tę martwotę do czystej ziemi – tam moje grzybowe palce by się zatrzymywały. Byłabym mniejsza od drzew i krzaków, ale wyrastałabym ponad jagodniki. Byłabym nietrwała, lecz jako człowiek też przecież jestem nietrwała. Nie interesowałoby mnie słońce, nie wodziłabym za nim wzrokiem, nie czekałabym już nigdy, kiedy wzejdzie. Tęskniłabym tylko do wilgoci, wystawiałabym moje ciało do mgieł i deszczu, skraplałabym na sobie mokre powietrze. Nie odróżniałabym nocy od dnia, bo po co? Miałabym tę samą zdolność co wszystkie grzyby – chowania się przed wzrokiem ludzi. Przez wprowadzanie w ich płochliwe myśli zamętu. Grzyby są hipnotyzerami; dostały tę właściwość zamiast pazurów, szybkich nóg, zębów i rozumu. Grzybiarze przechodziliby nade mną sennie z oczami wlepionymi przed siebie w barwne, migotliwe obrazy ze słońca i liści. Trzymałabym na uwięzi ich nogi, plątałabym je w ściółkę i zeschnięte kępy mchu. Z dołu widziałabym lewą wewnętrzną stronę ich kurtek. Godzinami z wyrachowaniem trwałabym bez ruchu, ani nie rosłabym, ani nie starzała się, aż do lodowatego przekonania, że mam władzę nie tylko nad ludźmi, ale i czasem. Rosłabym tylko w najważniejszych momentach dnia i nocy – o świcie i o zmierzchu, gdy wszystko inne zajęte jest budzeniem się albo zapadaniem w sen.

Byłabym hojna dla wszelkiego robactwa; oddawałabym swoje ciało ślimakom i larwom owadów. Nigdy nie miałabym w sobie żadnego lęku, nie bałabym się śmierci. Cóż to jest śmierć, myślałabym, jedyne, co ci mogą zrobić, to oderwać cię od ziemi, poszatkować, usmażyć i zjeść.

Ego dormio et cor meum vigilat

– Marto, Marto, troszczysz się o wszystko – mówił do Marty Taki-a-Taki, gdy spotykał ją na drodze robiącą patykiem rowki dla odpływu wody.

Potem Taki-a-Taki popychał swój rower i szedł do Nowej Rudy po papierosy. Widziałam ich z okna. Marta kończyła swoje rowki i ostrożnie szła w dół. Trawa była już wysoka, właściwie nadawała się do koszenia. Wydawało mi się, że aż tutaj czuję zapach Marty – zapach szarego swetra, jej siwych włosów, skóry cienkiej i delikatnej. Jest to zapach rzeczy, która długo leży w tym samym miejscu. Dlatego jest tak wyczuwalny w starych domach. Jest to zapach czegoś, co kiedyś było płynne i miękkie, a teraz zastygło, nie umarło, ale zastygło i właściwie śmierć mu już nie grozi. Rozpuszczona w wodzie i zapomniana żelatyna. Smużka kisielu, która przywarła do rąbka talerza. Jest to zapach snu wsiąkłego w pościel. Zapach utraty przytomności – tak pachnie skóra, gdy cię w końcu ocucą zastrzykiem, potrząsną uderzą w twarz. Tak pachnie także własny oddech. Gdy się ma twarz przysuniętą do szyby, gdy się wygląda na zewnątrz, a oddech odbity od szyby zawraca.