Zapomnienia
Poszłam do Marty i kosiłam jej pokrzywy ze ścieżki do strumienia. Dreptała za mną z założonymi na piersi rękami i mówiła, że Bóg zapomniał stworzyć wiele zwierząt.
– Na przykład brodziaka – powiedziałam. – Byłby twardy jak żółw, ale na długich nogach i miałby twarde, miażdżące zęby. Chodziłby po strumieniu i wyżerał wszystkie brudy, szlam, martwe gałęzie, nawet śmieci, które woda niesie ze wsi.
I tak zaczęłyśmy przypominać sobie te zwierzęta, których nie stworzył z jakichś względów Bóg. Tyle ptaków pominął, tyle zwierząt, które żyją w ziemi. Na koniec Marta powiedziała, że najbardziej brakuje jej tego wielkiego, nieruchawego zwierzęcia, które w nocy siedzi na skrzyżowaniu dróg. Nie powiedziała, jak się nazywa.
Niemcy
Wczesnym latem na łąkach zaczynali pojawiać się Niemcy. Ich siwe głowy płynęły w morzu traw. W słońcu błyskały wesoło druciane okulary. Taki-a-Taki powiedział, że Niemców poznaje się po butach – są białe i czyste. My nie dbamy o buty, nie szanujemy obuwia. Nasze buty są toporne, zawsze z ciemnej skóry. Albo gumowce, gumiaki, do których Stasek Bachleda strzepuje popiół z papierosa. Nasze buty z materiałów skóropodobnych, jaskrawo biało-czarne naśladownictwa Mody, Sportu, Ulic Europy. Nasze buty wiecznie ubłocone czerwoną rozmokłą ziemią, wykrzywione, przemarznięte i przesuszone.
Niemcy wysypywali się z autokarów, które nieśmiało, żeby nie rzucać się w oczy, przystawały na poboczach dróg. Szli małymi grupkami albo parami, najczęściej parami. On i ona, jakby szukali miejsca na miłość. Robili zdjęcia pustym przestrzeniom, co dziwiło wielu ludzi. Dlaczego nie robią zdjęć nowemu przystankowi, nowemu dachowi kościoła, tylko pustym przestrzeniom zarośniętym trawą. Wiele razy podejmowaliśmy ich herbatą i ciastkami. Nie rozsiadali się na krzesłach, nie prosili o więcej. Kończyli tę herbatę i szli. Było nam niezręcznie, gdy chcieli wcisnąć nam w dłoń kilka marek. Baliśmy się, że wyglądamy jak barbarzyńcy w tych naszych wiecznych remontach, z tynkiem osypującym się na ziemię, z przegniłym stopniem schodów. Gdziekolwiek szli, zawsze w końcu znajdowali się pod sklepem, gdzie czekały na nich małe dzieci i wyciągały ręce po cukierka. To niektórych oburzało i zawsze robiło się trochę nieprzyjemnie. W ciągu tych kilku minut, gdy Niemcy rozdawali cukierki koło sklepu, wibrowało nad naszymi głowami coś bardzo patriotycznego, robiło się biało-czerwono, jakby w powietrze uniosła się zetlała do konsystencji gazy narodowa flaga i nawet czuliśmy się wtedy, na przekór tym cukierkom, Polakami.
Niektórzy Niemcy przyjeżdżali wielokrotnie. Niektórzy zapraszali ludzi ze wsi Oedną dwie osoby, najczęściej tych, którzy dbali o ich niemieckie groby) do Reichu i załatwiali im pracę.
Albo jak starsze małżeństwo, które zjawiło się kiedyś na naszej ziemi. Oboje palcem wskazywali nam nie istniejące domy. Potem wysyłaliśmy sobie kartki na święta. Powiedzieli uspokajająco, że rodzina Frostów nie interesuje się już naszym domem.
Dlaczego ktoś miałby interesować się naszym domem? – zapytałam ze złością Martę. A ona odpowiedziała:
Bo go zbudował.
Jednego wieczoru, gdy znosiłyśmy z tarasu puste filiżanki po herbacie i talerzyki po cieście, Marta powiedziała, że najważniejszym ludzkim zadaniem jest ratowanie czegoś, co się rozpada, a nie tworzenie rzeczy nowych.
Peter Dieter
Kiedy Peter Dieter i jego żona Erika przejechali granicę, Peterowi usiadła na dłoni biedronka. Przyjrzał się jej uważnie – miała siedem kropek. Ucieszył się. „Oto powitanie”, powiedział.
Jechali dziwaczną autostradą. Po obu jej stronach stały dziewczyny w kusych obcisłych spódniczkach i machały na samochody.
Wieczorem znaleźli się we Wrocławiu i Peter był zaskoczony, że poznaje miasto. Tylko wszystko wydawało się ciemniejsze i mniejsze, jakby znaleźli się we wnętrzu byle jakiej fotografii. W hotelu musiał wziąć przed snem swoje tabletki, bo serce kołatało mu nierówno, a przerwy między kolejnymi uderzeniami wydłużały się w nieskończoność.