Myślałam o słowach, które są niesprawiedliwe pewnie dlatego, że wyrastają z nierówno i niechlujnie podzielonego świata. Co jest żeńskim odpowiednikiem słowa „męstwo”? „Żeństwo”? Jak nazwać w kobiecie tę cnotę, żeby nie przekreślić jej płci? Nie istnieje żeński odpowiednik słów „starzec” czy „mędrzec”. Stara kobieta to staruszka lub starucha, jakby w starzeniu się kobiet nie było żadnej dostojności, żadnego patosu, jakby stara kobieta nie mogła być mądra. Co najwyżej można powiedzieć o niej „wiedźma” i zaznaczyć, że pochodzi od „wiedzieć”. Ale i tak będzie to obraz złośliwej staruchy o obwisłych piersiach i brzuchu niezdolnym do rodzenia, istoty szalonej ze złości do świata, choć potężnej. Stary mężczyzna może być mądrym i dostojnym starcem, mędrcem. Żeby powiedzieć coś podobnego o kobiecie, trzeba kluczyć, omawiać, opisywać – stara, mądra kobieta. A i tak brzmi to na tyle podniośle, że staje się podejrzane. Ale najbardziej niepokoi mnie słowo „usynowić”, bo nie istnieje „ucórzenie”. Bóg usynowił człowieka.
Ciasto z trawy
Ten sam wopista, który przerzucał ciało Niemca na drugą stronę granicy, zimą patrolował Czarny Las. Jego zadaniem było sprawdzać, czy stara droga w lesie do Czech pozostaje nieprzejezdna dla wszelkich ewentualnych przemytników alkoholu i samochodów. Wczesną wiosną trzeba tam pojechać z elektryczną piłą i ściąć kilka drzew tak, żeby upadły na trakt. To są naturalne sposoby ochrony granicy państwowej. Na ścięcie świerków trzeba mieć oczywiście zgodę nadleśnictwa.
Wopista znał wszystkich ludzi w okolicy. Od pierwszego spojrzenia potrafił rozpoznać obcego, a wtedy legitymował go i dzwonił do bazy. Kimkolwiek byłby ów człowiek, grzybiarzem czy zabłąkanym poza szlakami turystą wopista obserwował go przez lornetkę z góry, aż ten oddalił się od granicy i poszedł w swoją stronę.
Widział w ten sposób mnóstwo ludzi – pojedynczych, tych na chwiejnych nogach i idących zdecydowanie; pary, które szybko przepadały gdzieś w krzakach, ludzi sunących gęsiego z głowami opuszczonymi pod ciężarem plecaków, ludzi ze zwierzętami, psami, końmi, krowami, koszykiem ślepych kotów do utopienia, ludzi z przedmiotami i maszynami, rowerami, w samochodach, na traktorach (właściwie tylko jeden w okolicy miał traktor), z siatkami, z piłą spalinową z grzybami w reklamówkach, z pół litrem kupionym na mecie… Wopista miał poniekąd przed sobą teatr, w którym grano, niestety, nudne przedstawienie. Wiele musiał sobie dopowiadać. Musiał też pewne rzeczy wiedzieć, dokąd szedł Taki-a-Taki, ciągnąc rower przez wertepy, co znaczy biały opel przed domem w dole, a co granatowy bus, otwarte albo zamknięte czerwone okiennice w innym domu, owce na przełęczy, a nie pod lasem, żelazne łóżko wystawione do sadu. Musiał to wiedzieć. Inaczej nic by z tego, co widzi, nie zrozumiał. Patrzyłby tylko, a nie widział.
Zdarzało mu się, to jasne, że często się zagapiał i widział świat przed sobą jak obrazek. Dołem, asfaltową drogą idą ludzie, gnają krowy, biegną psy, jakiś mężczyzna wybucha nagle śmiechem, dzwonią dzwonki na szyjach owiec, swędzi skóra, wyżej idzie człowiek z ukłusowanym zającem, macha komuś ręką dym z kominów sunie w niebo, ptaki lecą na zachód. Ten obrazek trwa i trwa; wydaje się wieczny. Scena, której przydarzają się ludzie, a nie ona ludziom.
W sylwestra po południu ten młody wopista o twarzy rumianej i czerstwej jak słodka bułeczka jechał powoli przez śnieg swoim wielkim motorem. Koła zapadały się głęboko i musiał uważać, żeby nie ześliznąć się w głęboki parów przy drodze. Potem zobaczył wiele śladów kręcących się wokół, zawracających i znowu biegnących naprzód. Większe zaspy śniegu poznaczone były kształtami ludzkich sylwetek – ktoś musiał się kłaść w zaspę, toczyć po niej, przewracać. Ktoś musiał położyć się na śniegu, machać rękami i nogami – w ten sposób zostawił po sobie pieczątkę w kształcie wielkiego ptaka.