Spotkał ich na przełęczy. Mieli kolorowe, śmieszne czapki. W ogóle wyglądali podejrzanie. Na dodatek chichotali, kiedy chciał ich legitymować. Rzucali sobie porozumiewawcze spojrzenia i wybuchali śmiechem.
Pomyślał, że muszą być pijani, i poczuł się jak idiota. Przecież był sylwester. Im bardziej byli jednak weseli, tym bardziej on poważniał. Im bardziej oni parowali humorem, prawie płynęli z radości ponad śniegiem, tym mocniej on czuł się przykuty do ziemi, tym głębiej zapadały się jego nogi. Drażnił go ich humor.
Byli młodzi. Dziewczyna, która była z nimi, wydała mu się piękna i niedostępna. Przygryzała koniec jasnego kosmyka włosów, patrzyła tajemniczo, jakby się właśnie obudziła z przyjemnego, może nawet erotycznego snu.
Byli niepoważni – w strefie przygranicznej nie nosili ze sobą dokumentów, więc nawet nie miał jak ich spisać.
„Plecaki są w chałupie”, powiedzieli.
Chcąc nie chcąc, musiał z nimi zawrócić. Na zmianę pchali motor przez śnieg. Chłopcy znali się na motorach, ale wcale mu to nie zaimponowało. Miał cały czas poczucie, że jest przy nich śmieszny i nieważny, więc jakby mimochodem rozpiął kurtkę i pokazał im lśniącą skórzaną kaburę pistoletu.
W chałupie pachniało niezamieszkaniem, czyli wilgocią i resztkami jesieni, suchych liści i siana. Oraz smrodem myszy. Było zimno. Usiadł przy stole i spisywał dane z ich dowodów osobistych. Wszyscy byli z Wrocławia. Mieszkali na ulicach, których nazwy brzmiały wielkomiejsko i światowo: Wiedeńska, Wybrzeże
Wyspiańskiego, Grunwaldzka, Kosmonautów. No tak, wiedział, że przyjechali tu na sylwestra, żeby się napić i powygłupiać. Jasne, że nie byli przemytnikami, że w żaden sposób nie mogli zaszkodzić granicy.
A jednak teraz nie wypadało się wycofać, powiedzieć: w porządku, jadę dalej, ja też mam imprezę wieczorem, ciemny garnitur już wisi na drzwiach szafy, wyprasowany i gotowy, wódka mrozi się w lodówce i szampan tryumfuje w barku meblościanki.
Wśród tych nieznośnych chichotów, które plątały mu pismo, dziewczyna postawiła przed nim kubek herbaty.
Wypił ją z wdzięcznością. Rozgrzała go od środka i rozluźniła. Zapalił papierosa. Zjadł kawałek ciemnego, dziwacznego ciasta, które smakowało ziołowo i egzotycznie, trochę jak piernik. Ich śmiech był wymierzony w jego powagę; powinien dać im spokój albo wymierzyć karę, potem pojechać w stronę lasu, potem zawrócić do placówki, zdać służbę i iść do domu. Ale siedział i jadł to ciasto podsuwane mu z jakąś podejrzaną gorliwością wśród krzyżujących się porozumiewawczych spojrzeń. Wszyscy patrzyli, jak wkłada je do ust, gryzie i połyka. Miał wrażenie, że ich myśli łączą się i rozmawiają ze sobą dla niego niesłyszalnie, i tylko on jest wśród nich obcy. Oni są swoi, on jest obcy, a przecież to jego teren.
W końcu, nie wiadomo dlaczego – wbrew sobie, wyszedł przed dom i zadzwonił do bazy. Powiedział, że wraca. Zrobiło się już ciemno. Pomachali mu czapkami i wybuchnęli śmiechem.
Jechał dobrze znaną sobie drogą ale wydawała mu się jakaś długa. Już powinien być przy mostku, a ledwie minął ostatni dom. Pomyślał o tych młodych ludziach, właściwie nie mógł o nich przestać myśleć, i wydali mu się jacyś wilkowaci. Mój Boże, ta myśl przeraziła go. Wilkowaci. Zatrzymał motor, zgasły światła i nagle znalazł się w ciemnościach, które go zmroziły. Z daleka widział wieś, okna świeciły jak kwadratowe dziury w przestrzeni. Może powinien zawrócić, wejść jeszcze raz do tych ludzi, powiedzieć im. Ale co? Szarpnął motor i odwrócił go. Zapalił silnik, ruszył, ale za chwilę zarył się w zaspie. Całe przednie koło zniknęło w śniegu. Ręce zaczęły go nieprzyjemnie mrowić; musiał poruszać palcami w rękawicach.
Coś stało się z czasem. W głowie pojawiały mu się tysiące myśli, naderwanych, ponadgryzanych, niepełnych. Wysypywały się z nich słowa jak z pękniętej torebki maku. Zaczynał je zbierać, ale trwało to tak długo. Chyba minęła godzina, a on dalej bez przekonania szarpał zagrzebany w śniegu motocykl. Spojrzał na zegarek, ale tarcza była ciemna, więc zaczął szukać zapalniczki. Musiał ją zostawić w tamtym domu, gdzie wciąż piekło się ciasto z siana. Jego zapach powrócił i wopiście zrobiło się niedobrze. Garścią śniegu przetarł twarz, ale to nie pomogło. Popatrzył na swój motocykl i wydało mu się, że on usnął; trzeba go tak zostawić do rana. Zdjął kurtkę i przykrył zmęczone ciało maszyny. Mruknęła z wdzięcznością.