Wopista ruszył z powrotem w stronę przełęczy i ciemnych domów w przysiółku. W ustach miał smak ciasta i znowu zrobiło mu się niedobrze. Nie dobrze. Niedo brze. Brakowało mu brze, czegoś, co miało związek z ciepłem i jedzeniem. Na moment falowanie czasu ustało i wopista pomyślał zupełnie jasno, że zrobił błąd, idąc do nich bez kurtki i na piechotę; powinien się pospieszyć, bo to niebezpieczne tak chodzić nocą po polach. Wciąż istnieją wilki.
I w tej chwili usłyszał je gdzieś w lesie na górze, przenikliwy, pełen rozpaczy głos, nawoływanie beznadziejne, pełne bólu i opuszczenia.
Widział wilka w zoo we Wrocławiu. Wyglądał jak wypchany, choć się poruszał. Sierść miał zmierzwioną i niezdrową. Był podobny do jednego kundla, który codziennie rytualnie gonił jego motocykl i próbował go złapać za nogawkę. Ale nie do końca. Bo kundel miał swój czas, a wilk był bezczasowy. Wilki nie rodzą się i nie umierają. Istnieją nawet tam, gdzie ich nie ma. To odkrycie zdumiało wopistę tak bardzo, że przystanął i zaczął nadsłuchiwać. Zawodzenie umilkło, ale teraz słyszał jakby szmer drobnych kroków, które tłumi śnieg.
Zapragnął zgubionej zapalniczki jak kobiety. Mógłby nią sobie przyświecić i wiedziałby, która jest godzina.
To wyjaśniłoby wiele. Mógłby się na jej płomieniu podciągnąć w górę, byłby tam, gdzie chciał iść. A tak nie wiedział nawet, czy w prawo, czy w lewo, w górę czy w dół. Tak czy owak – ruszył przed siebie, ślizgał się po śniegu płynnie, jakby jechał na łyżwach. Podobało mu się to. Szedł dobrze. Szedł do brze, do ciepła i światła. Do dziewczyny o sennej urodzie z kosmykiem jasnych włosów w ustach. Za nim w śniegu bezgłośnie powstawały pięciokrotne ślady łap.
Zobaczył go. Ani przed, ani za sobą tylko gdzieś w ciemności. Był potężny. Siwizna jego sierści odbijała światło śniegu.
„Wilku, oszczędź mnie w imię granicy państwowej”, powiedział w tę ciemność.
Wilk za nim przystanął. Zastanawiał się.
Sen z Internetu
Znalazłem się w dziwnej, opustoszałej okolicy. Wiem, że się zgubiłem. Błądziłem po tym smutnym pustkowiu; cały czas trwał zmierzch. Od czasu do czasu znajdowałem swoje własne ślady: odcisk butów, moją zgubioną zapalniczkę, czapkę, aparat fotograficzny, i to mi dodawało otuchy, że idę po swoich śladach. Nagle stanąłem nad strumieniem. Odbijało się w nim szare niebo. Widziałem też swoją twarz -poczułem się zaskoczony, bo to była inna twarz. Całe życie myślałem, że wyglądam inaczej. Zacząłem się myć i z przerażeniem ujrzałem, że woda zmywa ciało z mojej twarzy. To nic nie bolało. Moja twarz topiła się, jakby była z wosku. Rozpuszczała się w wodzie. W końcu ze zgrozą wyczułem pod palcami nagie kości. W tym momencie doszła do mnie porażająca prawda – umarłem. Nie było żadnego powrotu.
Efemerydy
Marta miała jeden szczególnie dla mnie nieprzyjemny zwyczaj – stawała za mną i przez ramię zaglądała, co robię. Słyszałam jej oddech: lekki, szybki, płytki – oddech starego człowieka. I czułam jej zapach, to był zawsze zapach snu, pościeli, rozespanej skóry. Tak czasami pachną dzieci. To jest ten zapach, który dorośli chętnie tłumią perfumami i dezodorantami – wtedy dopiero zaczynają pachnieć jak rzeczy, nie jak ludzie. Więc Marta stawała tak nade mną i stała. Cokolwiek robiłam, zaczynałam się mylić. Jeżeli czytałam, słowa uciekały mi i gubiłam sens zdania. Jeżeli pisałam, nagle przestawałam mieć cokolwiek do napisania. Wtedy odsuwałam się od niej delikatnie, żeby jej nie urazić, ale byłam na nią zła.