Выбрать главу

Pod koniec czerwca Paschalis napisał ostatnie zdanie Żywotu Kummernis z Schonau. Miesiąc trwało jeszcze sporządzanie kopii i przepisanie do końca Tristiów i Hilariów.

Przeorysza zaś napisała długi list do biskupa w Glatzu i niedługo Paschalis miał wyruszyć w swoją misję.

Jego habit wyprano i naprawiono. Musiał się skurczyć (albo on sam urósł), bo sięgał mu przed kostki. Dostał nowe sandały i skórzaną torbę na ramię.

„Po drodze spotka cię pewnie wiele przygód, a może i pokus. Kraj ogarnięty jest niepokojem…” Paschalis kiwnął głową na to, co zaraz powie przeorysza, zupełnie jak jego matka, ale ona rzekła rzecz dziwną:

„Ulegaj tylko tym przygodom, które wydadzą ci się tego warte”. Spojrzał na nią zaskoczony. Przytuliła go mocno do piersi i długo głaskała jego włosy. Delikatnie wyswobodził się z tego uścisku i pocałował jej dłoń.

Jej wargi musnęły jego czoło i w tym muśnięciu rozpoznał dotyk meszku na jej górnej wardze. „Bóg mnie do ciebie przyprowadził”, powiedział. „Bóg z tobą synu”.

Paschalis wyruszył następnego dnia o świcie; od razu za bramą klasztoru wszedł w letnią poranną mgłę, przez którą prześwitywało słońce, jakby było ledwie księżycem – tak bardzo mgła pochłaniała całą jego siłę.

Szedł w stronę gór, cały czas wznosił się wyżej i wyżej, aż wystawił głowę spod morza mgły i zobaczył jaskrawozielone zbocza i bardzo niebieskie niebo. Miał w torbie dwie książki – pisma Kummernis i oprawiony w drewniane deszczułki Żywot. Poczuł się nagle lekki i szczęśliwy.

Przed nim rosły góry dziwne i płaskie, jakby ostrym gigantycznym nożem Olbrzymi obcięli im czubki.

Wystawały z ziemi niczym ruiny ich pałaców, rozsypujące się w pył świadectwa potęgi. Paschalis wiedział, że istnieje droga okrężna, która wygodnym łukiem omija je i przez Neurode prowadzi do Glatzu, ale po krótkim wahaniu poszedł wprost na te płaskie, masywne szczyty.

Uczulenie na trawy

Kiedy kwitły trawy, oboje mieliśmy katar sienny: nosy nam puchły, a z oczu płynęły łzy – tak to R. i ja płakaliśmy nad hektarami łąk i porosłych zielskiem nieużytków. I nie było takiego miejsca w domu, żeby się ukryć przed niewidzialnymi drobinami pyłku, może ciemna, najniższa piwnica, tam gdzie zawsze płynie woda. Musielibyśmy tam siedzieć do popołudnia, musielibyśmy oboje się tam ukrywać. W mieście było inaczej, można zawsze pozamykać okna i siedzieć w domu. W mieście oczy znały trawy tylko z daleka, a te i tak były wystrzyżone i Zieleń Miejska nie dopuszczała do ich kwitnienia. Stopy znały ziemię tylko z boiska do piłki nożnej i z tych maleńkich skwerków, na które po pracy wyprowadzało się psy. Można było pozostać obojętnym na kwitnienie traw, można było o nich w ogóle nie myśleć. Tutaj od zeszłego roku trawy weszły na taras i zarosły wąskie paski ziemi między cegłami, wspięły się też do moich ogródków i pochłonęły kosaćce.

R. wychodził z kosą i pomimo wszystko ścinał trawy tuż przy ziemi. Gdy upadały, ich pióropusze muskały jego nogi i na skórze zostawał wyraźny zaczerwieniony ślad, który później zmieniał się w drobną wysypkę. To znaczy, że tacy ludzie jak my nie mogą bezkarnie zabijać traw. Trawy stają z nami do walki. Mówiłam: jesteśmy tu obcy. A R. twierdził, że to dobrze, że to ofiara, jaką nasze ciała składają łąkom. Dzięki niej możemy zaistnieć dla traw. Gdyby nie mogły nam zrobić krzywdy, nie mogłyby w ogóle nas pojąć ani nawet zauważyć. Wtedy bylibyśmy obcy, jak dusze zmarłych, które przechadzają się wśród żywych, ale ponieważ nie potrafią ich w jakikolwiek sposób zranić, mówi się o nich, że nie istnieją.