Wysłuchał w radiu, że jakiś astronom odkrył nową planetę, i odtąd ta myśl nie dawała mu spokoju. Myślał o niej cały czas – że krąży gdzieś daleko w pustej przestrzeni, mała i lodowata, zapewne także kanciasta. Skoro jej przedtem nie było, a teraz jest, to znaczy, że zmienia się nawet to, co powinno pozostać niezmienne. Jaki może być pożytek ze świata, który tak się zmienia, jak można w nim spokojnie żyć? Mimo to zaczął budowę domu. Najpierw różdżkarz znalazł mu wodę i zaczęli od wykopania nowej studni. Musieli kopać głęboko, żeby nie zbierała się w niej woda spływająca do strumienia z topniejących śniegów i nie zmieszała się z czystą wodą tak jak to się stało w starej studni. Kopali z trudem i wyciągali z ziemi wielkie czerwone głazy, które obsychały potem w słońcu jak martwe zwierzęta. Był to smutny widok. Obiecał tym kamieniom, że zrobi z nich fundamenty domu i w ten sposób wrócą tam, skąd przyszły.
Chcieli mieć dziecko, ale brzuch żony Franza Frosta wciąż pozostawał pusty. Mówił jej, żeby się nie martwiła, bo jak się zbuduje dom, to dziecko samo przyjdzie. Ale gdy zostawał sam, miał czarne myśli.
Męczyło go istnienie tej planety, choć nawet nie pamiętał, jak się nazywała. Cały dzień pracował – ciosał krokwie na dach, gładził je palcem, a one wciąż były szorstkie i raniły skórę. Cegły, może źle wypalone, kruszyły się i obsypywały na nowe podłogi. Woda płynęła z gór przez dom i nie pomagały ceramiczne dreny.
Ale wierzył mimo wszystko, że ciężką pracą i zmyślnością można sobie poradzić ze wszystkim. Zostawiał więc krokwie nie dociosane, ściany tynkował grubo, a ich sąsiadka, perukarka, poradziła mu, żeby dał sobie spokój z drenami i puścił wodę przez dom, niech płynie każdej wiosny przez piwnice, niech spływa po kamiennych schodach w dół. Zrób jej ujście, mówiła, wykuj w fundamentach otwory, niech spływa do stawu.
I tak robił. Ale cały czas myślał o tej planecie. Co to za świat, w którym zawsze może pojawić się nowe ciało niebieskie. Czy jak czegoś się nie wie, to to nie istnieje? Czy jak się o czymś człowiek dowie, czy to go zmieni? Czy planeta zmieni świat?
Gdy krył dach cementową dachówką zaczęły się jego złe sny. Śniło mu się strasznie. Dolina była inna, ciemniejsza, drzewa w niej większe, ale między nimi nie było domów, tylko trawy po pas. Strumień wysechł, góry stępiły swoje ostrza; stały się przysadziste, jakby stare i łyse. Nie było dróg ani żadnych ludzi. We śnie przychodził w to miejsce, które było mu bliskie, i szukał tam swojej żony, a nawet dzieci, tak, miał kiedyś jakieś dzieci. Lecz nie było nikogo i on sam był obcy; patrzył na własne dłonie, a one były dłońmi jakiegoś człowieka, którego nie znał. Męczył się w tym śnie, bo czuł w nim, że wiekuiście zabłądził, zgubił się jak małe dziecko i nie tylko nie zna drogi, ale taka droga po prostu nie istnieje. Budził się roztrzęsiony i oglądał z daleka jeszcze raz cały sen, obraz po obrazie, i szukał w nim tego momentu najstraszniejszego, żeby się z nim zmierzyć, postawić cały rozum w pogotowiu i wykazać snowi jego bezsens. Lecz nie mógł znaleźć takiego miejsca. Wszystko było straszne właśnie dlatego, że nie miało sensu.