I tak to trwało nawet wtedy, gdy jego żona zaszła wreszcie w ciążę i kilka razy wstawała po nocy, żeby się załatwić. Budziło go to jej szuranie kapciami po nowych, pachnących świerkowych podłogach, a potem zapadał w sen i cały czas śnił to samo. A w dniu, kiedy urodził im się syn, miał jeszcze straszniejszy sen: na stole leżą czerwone muchomory. Jego żona smaży je na wielkiej patelni i wkłada w bezbronne usta dziecka. A on na to patrzy i nie ma w nim żadnej myśli, nic go nie ostrzega przed śmiercią. Dziecko umiera, staje się małe jak laleczka, a on niesie je do ogrodu i zakopuje w dole, nagie, różowe ciało. Czuje tak rozdzierający ból, że się budzi i musi sprawdzić, czy syn oddycha, czy sen nie przedarł się przez swoje mgliste granice i nie stał się prawdą.
Długo się tak męczył, bał się wieczora i każdej nocy. Żył połową siebie z powodu tych snów.
„Słyszał ksiądz o tej nowej planecie?”, zapytał proboszcza, który przyjeżdżał co niedzielę z Kónigswaldu odprawiać mszę.
Ksiądz nie wiedział.
„A skąd wy wiecie takie rzeczy, Frost?”, zapytał zaciekawiony.
„Z radia”.
„A którego to radia słuchacie?”
Franz Frost słuchał, jak wszyscy we wsi, radia wiedeńskiego.
„Nie słuchajcie tego radia, oni tam zmyślają. Słuchajcie radia z Berlina”.
„Ale pogoda sprawdza się z radia wiedeńskiego”.
„Chyba że tak”, odpowiedział ksiądz.
Gdy już miał odejść, Franz wziął się na odwagę i powiedział:
„Mam nie swoje sny. Nie dają mi żyć”.
Ksiądz z Kónigswaldu popatrzył gdzieś na czubek jego głowy i odrzekł:
„A czy sny mogą być swoje?”
Tak więc żadnej pomocy nie uzyskał Franz Frost od księdza. Tak mu się właśnie wydawało, że myślą całkiem inaczej, pomimo tego samego kościoła, tych samych w nim obrazów, na których spoczywał ich wzrok, tej samej okrągłej ramy z Matką Boską i świętymi wokół.
Dlatego musiał poradzić sobie sam. Z przewróconego ogromnego jesiona wyciął piłą pieniek, okorował go i zrobił sobie z niego kapelusz. Wyrzeźbił w drewnie wgłębienie na głowę, a po bokach zostawił rondo. Wypolerował to od wewnątrz i od zewnątrz, wymościł główkę kapelusza starą wełną. Zrobił go tak doskonale, że z daleka trudno było rozpoznać, że nie jest to kapelusz filcowy, ze sklepu. W końcu był mistrzem w takich sprawach. Dopiero z bliska ujawniały się słoje i miękkie załamania światła na drewnie. Żona pewnie zauważyła to nowe, cudaczne nakrycie głowy, ale może nie miała na nie słów. Odpowiedziałby (bo przygotował sobie mądrą odpowiedź), że jest to ochrona przed nowo odkrytą planetą której nie znał z imienia, ta planeta zsyła potężne złe sny, które zużywają umysł, wyczerpują jawę, aż ona słabnie, a wtedy człowiek nie ma się czego chwycić i wariuje.
Dzięki drewnianemu kapeluszowi trochę jakby mu się polepszyło. W miejscu, w którym co noc w ogrodzie zakopywał swoje martwe dziecko, wsadził jabłonkę, papierówkę. Ale nie spróbował jej jabłek, bo przyszła wojna i wzięli go do Wehrmachtu. I zginął ponoć z powodu tego kapelusza, bo nie chciał go zamienić na hełm.
Jego żona, jego dziecko
Kobieta bez imienia, której cechą szczególną stała się ta pełna loczków fryzura, żona Franza Frosta, którego cechą szczególną był drewniany kask przeciwko wpływom planety, zamiatała resztki zaprawy wapiennej ze schodów przed domem. Nowy dom stał za jej plecami i milczał w słońcu. Był młody, nic jeszcze nie miał do powiedzenia. Nad stawem, za domem był jej mąż z kilkuletnim synkiem. Gdzieś daleko na zachodzie zaczynała się wojna.
Wtedy od strony słońca podszedł do kobiety Ktoś. Podniosła głowę i zobaczyła, że to był jej synek.