Выбрать главу

– Monstrum – powiedział, wskazując na smoka.

Zaraz po wojnie, gdy we wsi był jeszcze staw, pojawiło się w nim monstrum. Było ogromne, wielkości dużej krowy, kształtu krokodyla, z łapami o rogowych pazurach, z pyskiem pełnym zębów ostrych jak noże. Wyjadło z moczydła wszystkie ryby, które zostały po Niemcach, wszystkie trzciny, cały tatarak i wtedy zaczęło polować na owce, psy, kury i gęsi. Nocami wychodziło na drogę, pod kościół, ciągnęło asfaltem niezdarnie w stronę Nowej Rudy i rano ludzie z przerażeniem odkrywali jego ślady na swoich podwórkach. Kaczki znikały nagle jak spławiki, po gęsiach zostawały spazmatycznie wykręcone pomarańczowe łapki, na brzegu moczydła poniewierały się wyplute baranie rogi. Władze gminne były zajęte czym innym – dzielono ziemię, polowano na prowokatorów, zakładano spółdzielnie, dlatego mężczyźni ze wsi sami wzięli się do czynu. Wrzucili do wody karbid i trutkę na szczury, a którejś nocy podrdzewiały granat, który wybuchł. Staw wyglądał potem jak kałuża brudnej zatrutej wody. Nie pomogło. Monstrum następnej nocy zjadło byczka. I wyglądało na to, że będzie się mścić. Więc mężczyźni naostrzyli długie drągi, zbili z beli tratwy i wypłynęli na środek stawu. Dźgali powierzchnię raz koło razu, metodycznie przebijali mętne wody. Lecz dziury zarastały momentalnie i woda była tak samo nieprzenikniona jak przedtem. Za trzecim razem dali zadziałać technice – przynieśli skądś wielkie dynamo z korbą które produkowało prąd. Podciągnęli od niego druty i jak w sieć złapali w nie całe moczydło. Potem kręcili korbą na zmianę, bo była to ciężka praca, i razili monstrum ukryte w wodzie biczami prądu. Cielsko wiło się pod spodem z bólu, woda występowała z brzegów, aż wreszcie uspokoiła się. Wieś piła tego wieczoru do rana.

Jednak kilka dni potem monstrum przyszło do siebie i z zemsty wciągnęło pod wodę nieostrożną kobietę. Zostało po niej ocynkowane wiadro na brzegu.

I to był początek końca potwora. Wszyscy się zgodzili – można zniszczyć roślinę, zaszlachtować zwierzę, lecz nie można porywać się na życie ludzi. Monstrum złamało prawo. Przyjechała władza, straż graniczna i wojsko podhalańskie, i saperzy. Wielkim wybuchem otworzyli staw ku strumieniowi i wody spłynęły. Na dnie leżało monstrum, ranne, osłabione, lecz wciąż jeszcze żywe. Wtedy żołnierze wyciągnęli cekaemy i rozstawili je na brzegach. Znak dał oficer; serie z automatu przeszyły cielsko potwora. Po pierwszych ranach jeszcze próbował zaatakować, a wtedy ludzie rozpierzchli się z wrzaskiem Załadowano szybko nowe wstęgi amunicji i poszatkowano ohydne cielsko jak sito. Tak wyglądał koniec monstrum.

Taki-a-Taki poszedł do Nowej Rudy, pchając przed sobą poniemiecki rower, ale wieczorem wrócił, bo przecież i ten koniec nie był jeszcze końcem właściwym.

Przez następne noce wieś słyszała posępne zawodzenie dochodzące z lasu po czeskiej stronie. Jakieś stworzenie płakało w ciemnościach głosem tak przejmującym, że cierpła od niego skóra. A po miesiącu w wyschniętym moczydle znaleziono martwe ciało monstrum samicy, która przeszła tutaj przez lasy, łąki i granicę państwową w poszukiwaniu swojego ukochanego i w miejscu jego straszliwej śmierci sama umarła.

Deszcz

Na moje imieniny zaczęło padać, więc przenieśliśmy krzesła do sieni, żeby przeczekać, aż deszcz przejdzie. Ale on się nie kończył; leciał z nieba sznureczkami, które przesłaniały horyzont. To nie były krople, ale strużki. Sień powoli zamakała, nawet nie wiem dlaczego, może woda sączyła się przez ściany. Może to wina suk – pieczętowały podłogę pięciopłatkowymi znakami swoich stóp. Na zewnątrz cicho mokło siano; cieszyły się pomrowiki; w ich podziemnym, podlistnym świecie trwały przygotowania do fety. Święto Wilgoci.

Jakieś dwa kilometry w stronę Nowej Rudy stoi dziwny dom, ale to nie on jest dziwny, lecz jego położenie. Stoi w wąskiej dolinie między zalesionymi na ciemnozielono szczytami. Stoi tak nisko jak żaden dom w okolicy, właściwie nie widać go znikąd, może tylko z samych szczytów. Strumień obmywa go z dwóch stron, liże jego mokre ściany. R. stojąc w drzwiach i patrząc na deszcz, zaczął więc opowiadać, że mieszka w nim rodzina Pomrowików: ojciec potężny i brązowy, trochę drobniejsza matka i dwoje dzieci. Wieczorami siedzą w milczeniu przy stole, w mroku, bez światła, bo wilgoć nie pozwala działać elektryczności. Ich błyszcząca ciemna skóra odbija tylko słabe refleksy pociemniałego dnia. Nocą cała rodzina kładzie się spać na podłodze w kącie. Cztery sklejone ze sobą ciała, które delikatnie pulsują w rytm ślimakowatych oddechów. Rano ruszają w bujną mokrą zieleń i zostawiają na niej swoje śluzowate ślady. Znoszą pod dach nadgniłe poziomki i truskawki pokryte bladym nalotem pleśni. Żują je w milczeniu. Woda w rozmokłych konwiach przesącza się na podłogi i pokrywa je błyszczącym lakierem.