Został jasnowidzem na dobre, gdy umarła jego żona. Wyglądało tak, jakby to ona trzymała go nisko przy ziemi i ściągała na dół każdą jego myśl, każde przeczucie. Była jak potężny atmosferyczny niż, który przygniata każdy dym z komina i tworzy nad miastami zimowe smogi. Kierowała magicznie jego myśli w kierunku kolejki w sklepie, w kierunku buraków na działce i węgla, który trzeba zrzucić do piwnicy. Na dodatek jej głos prześladował go w całym mieście. Wystawiała głowę przez okno i poprzez podwórka wołała: „Lewku, Lewku, Lwie”, aż podnosiły głowy wszystkie dzieci i powtarzały za nią: „Lwie, Lewku, Lewku”. Czarownica.
Więc kiedy umarła, zrobiło się nagle cicho, a tłumione latami obrazy zaczęły rosnąć w jego głowie i rozprzestrzeniać się jak mróz na wilgotnej szybie – nieoczekiwanie łączyły się ramionami i tworzyły pierścienie, fantazyjne ciągi, na chybił trafił budowały bardzo sensowne, wręcz urzekające ściegi. To było właśnie jasnowidzenie.
Jego klientkami były same kobiety. Tylko raz w jego karierze jasnowidza zjawił się u niego mężczyzna -dobrze ubrany starszy pan, spuchnięty od złej diety i, być może, wódki pitej w nadmiarze. Znał go z widzenia, ale niewiele mógł mu pomóc, bo temu starszemu panu chodziło o miłość, to najbardziej przeceniane uczucie świata, a przecież w gruncie rzeczy niedorzeczne, bo biorące się z wewnętrznego pomieszania. Szukał swojej nastoletniej kochanki, co było i żałosne, i śmieszne. Lew wcale nie chciał się tego podjąć, zwłaszcza że małoletnia nie zostawiła po sobie żadnej, choćby błahej rzeczy, żadnego śladu. Rozpacz mężczyzny była jednak tak przejmująca, tak żałośnie wyglądał w wełnianym sztywnym palcie, filcowym kapeluszu nasuniętym na oczy, jakby się zupełnie zagubił we wszystkim, nawet we własnych ubraniach.
„Gdzie ona jest. Tylko to chcę wiedzieć”, powiedział.
I wtedy Lew zajrzał w przeszłość. Od razu zobaczył tam poszukiwaną dziewczynę, bo była bardziej ruchliwa i wyraźniejsza w czasie niż inne byty. Przeraziła go; wcale nie była nastolatką ani kobietą. Mój Boże, Lew przestraszył się nie na żarty i powiedział tylko owemu smutnemu mężczyźnie: „Ona tu jest”, bo widział ją też w teraźniejszości i przyszłości.
„W mieście?”, ucieszył się mężczyzna i pierwszy raz Lew zobaczył jego oczy – spuchnięte i zamazane. „Gdzieś w okolicy”.
Przed wyjściem mężczyzna jakoś ukradkiem wcisnął mu banknot. „Proszę zatrzymać to w tajemnicy”, poprosił jeszcze.
Nie trzeba było tego mówić, myślał potem Lew. O takich sprawach nigdy nie należy mówić. Któż by w to uwierzył? Że widzi się to, czego nie ma. Że człowiek nie jest do końca człowiekiem. Że każde podjęcie decyzji jest złudzeniem. Chwała Bogu, że ludzie mają zdolność niewiary, prawdziwy dobroczynny boski dar. Kobiety, gdy pytały o miłość, były zawsze bardziej konkretne; chciały być przytulane, prowadzone pod rękę przez park, chciały rodzić komuś dzieci, myć okna w sobotę, gotować komuś rosoły. Gdy zamykał oczy, widział ich życia; wydawały mu się nieciekawe i trudno mu się było skupić na szczegółach, które je interesowały. Szatyn czy brunet. Jedno czy dwoje dzieci. Ciało zdrowe czy chore. Pieniądze czy puste szuflady. Ale i to potrafił, gdy się wysilił. Liczył w wizjach dzieci, zaglądał do szuflad i oceniał kolor włosów mężczyzn w białych podkoszulkach, jedzących niedzielne rosoły. Byty kobiece go rozczulały. Gdy siedziały naprzeciwko i wlepiały z oczekiwaniem wzrok w jego twarz, były jak płoche zwierzęta, jak sarny, jak wiosenne zające – delikatne i płoche, a jednocześnie najmądrzejsze w kluczeniu, uciekaniu i chowaniu się. Czasem nawet myślał, że bycie kobietą to jakiś rodzaj maski, którą nakłada się zaraz po urodzeniu, żeby się nigdy nikomu nie ujawnić do końca. Żeby przeżyć życie w zakamuflowaniu. Myślał, że nie pytają o to, o co powinny pytać.