Выбрать главу

Od ryku rur lekko drżały ściany. Szczęka Lwa zaczęła dygotać i w końcu usłyszał swoje własne szczękanie zębami. Ale to nie był strach. Jedno uczucie, jakie miał – to rozczarowanie. Najpierw maleńkie, jak wtedy, gdy pod choinkę mama, zamiast upragnionego konia na biegunach, kupiła mu piżamę, potem coraz większe i wreszcie nieznośne. Tak ma to wyglądać? Ciemność i ryczenie rur w ścianach?

Człowiek, który przewidział koniec świata, no, może tylko pomylił się co do dokładnej daty, był w gruncie rzeczy optymistą. Chciał być świadkiem wszystkiego, jakby sam to wywołał, i nawet już mu się przypomniała pewna rzadka koniunkcja, i Neptun i Uran, jak ocierają się o siebie ze zgrzytem, jak szczękają ich rozczapierzone energie.

Jedyne, czego teraz zapragnął, to spojrzeć na niebo, czy już gasło, czy już zwijały się orbity planet, czy zderzały się rozpędzone galaktyki i apokaliptyczny kurz tężał w zero stopni Kelwina. Zacisnął rozedrgane szczęki i podniósł się z wystygłej wody.

Wtedy, w jednym, najbardziej niezrozumiałym momencie życia Lwa, naga żarówka rozbłysła, kran zacharczał i bluznął wrzątkiem, a z pokoju doleciał go głos telewizora, jakby to właśnie telewizor ze swoim milionem twarzy był jedynym zmartwychwstałym bytem. Lew, zaskoczony tym nieprzewidzianym obrotem sprawy, znieruchomiał z nogą na krawędzi wanny i mrużył zaskoczone światłem oczy. Kłęby pary skraplały się na pękniętym lustrze. Sprane ręczniki wisiały nieruchomo na kołkach. Napis na płaskiej butelce głosił: WARS, tak samo beznamiętnie jak przedtem.

Lew wyszedł z wanny, otworzył drzwi na korytarz i nasłuchiwał. Ktoś szedł po klatce schodowej, szurał nogami. Z góry od sąsiadów płynęła monotonna mechaniczna muzyka. Lew przeszedł przez pokój i otworzył drzwi na balkon. Jego przejęte ciało nie zauważyło chłodu. Zobaczył przed sobą miasto, takie samo, jakie było wczoraj, przed godziną. Świeciło w dolinach, szemrało. Ale Lwu się wydało, że nic nie było już takie samo. Przeczuwał w tym bezpiecznym znajomym widoku fałsz. Pociągnął nosem, jakby spodziewał się znaleźć smak spalenizny. Zrozumiał to po kilku minutach, w ciągu których jego ciało zmartwiało od chłodu -świat się skończył, choć zatrzymał pozory trwania. Tak wygląda prawdziwy koniec.

Z jakichś względów ludzie nie potrafią wyobrażać sobie końców, nie tylko końców rzeczy wielkich, ale nawet najmniejszych. Może samo wyobrażanie sobie czegokolwiek wyczerpuje jakoś rzeczywistość; może ona nie chce być wyobrażana w głowach ludzi, może chce być wolna, jak zbuntowany nastolatek, i to właśnie dlatego zawsze jest inaczej, niż można to było sobie wyobrazić.

Od następnego dnia Lew zaczął żyć w świecie, który już nie istniał, który cały był złudzeniem, snem z rozpędu, przyzwyczajeniem zmysłów.

I wcale nie było to trudne; było łatwiejsze niż tamto życie, na poważnie. Teraz wychodził w miasto jak w mgłę, jak w dekoracje. Robił miny do ludzi, śmiał się, kiedy patrzyli na niego zdziwieni. I pozwalał sobie nawet zwinąć coś w delikatesach, ale niewiele, drobne rzeczy, bo potem czułby się jakoś nieswojo. Przestał dbać o ubrania. Pamiętał tylko, żeby nie zmarznąć. Wkładał dwa różne buty, a kiedy niechcący oblał jesionkę olejem, zamienił ją na koc; wyciął w nim dziurę i nosił jak poncho. Ponieważ wyrzucił w kąt swoje efemerydy i inne obliczenia, miał sporo czasu; przesiadywał w parku nad rzeczką i przyglądał się każdemu kamieniowi, każdej ścianie. Obserwował, czy widać gdzieś jakieś sygnały rozpadu. Znajdował je, a jakże. Rzeka zmieniała kolor prawie każdego dnia. Raz była brązowa, ciemna jak kawa, innym razem różowa jak szampan. Kamienie zaczynały mieć zmarszczki. Mostek kruszał i Lew czekał z niecierpliwością kiedy zjawy ludzi wpadną do nierealnej wody. Przechodził między straganami na zielonym rynku i brał z koszy najdojrzalsze owoce. Niektórzy krzyczeli na niego, inni nie. Zaczepiał młode dziewczyny w bramie, bardziej dla żartów albo żeby przemóc swój lęk przed powabną kobiecością w obcisłych spódniczkach, ale przecież nie miałby na nic ochoty z kimś, kogo nie ma.