Выбрать главу

Patrzył też w niebo. Budziło w nim tęsknotę. Wyglądało codziennie inaczej, jak ta kolorowa rzeka, bo gwiazdy poruszały się jakoś chaotycznie i nie do przewidzenia. Godzinami szukał Marsa, bo nie było go tam, gdzie być powinien. Droga Mleczna zrobiła się prawie niewidoczna. Nad Górą Anny wschodziło czasami jakieś jasne światło, ale nie wiedział, co to mogło być. Widział czasem ludzi, zjawy ludzi, jak też patrzyli w niebo, ale nie wydawali się zaniepokojeni. Całowali się przy księżycu, choć od tamtego dnia trudno było już przewidzieć jego fazy. Robił, co chciał.

Lew szedł spać i śniło mu się, że nie śpi, tylko chodzi po miasteczku, ściąga ze straganów owoce, obserwuje rzeczkę.

Czasem robił tak: wkładał palec w mur i grzebał w jego ciepłym, zetlałym wnętrzu. Kamień ustępował pod opuszką palca, kruszył się, cofał przed dotknięciem. Zostawała dziura, która nie mogła się już zrosnąć. Kiedyś widział, jak zwiądł jeden dom na rzeką. Wyglądało na to, że usechł, stał się kruchy i bezbronny. Zapadł się pod swoim ciężarem i cicho położył się na ziemi. Została tylko jedna ściana, którą przytrzymywał sąsiedni budynek. Ludzie zjawy chyba tego nie zauważyli. Omijali teraz puste miejsce, jakby nigdy nic tam nie było, jakby w ich oczach to miejsce na dom zarosło.

W takich chwilach smutnego zdziwienia zastanawiał się nad sobą – czy jest, czy go nie ma. Dotykał się po rękach i twarzy, ale nie mógł się przemóc, żeby dotknąć swojego brzucha. Bał się, że i tam pokuszony palec zacznie wiercić dziurę i tym samym Lew siebie przebije na wylot i już nie będzie mógł się zrosnąć, zostanie z tą dziurą.

Spotykał jeszcze ludzi, których twarze wydawały mu się znajome. Ale coraz rzadziej. Sprzedawczynię z warzywniaka zastąpiła jakaś nowa, niewyraźna twarz, bardziej podobna do kalafiora niż do człowieka. Nie widywał też dyrektora liceum, sąsiada z pierwszego piętra. Teraz miał wrażenie, że w jego dużym mieszkaniu mieszkał ktoś inny, gładki, oślizły, z gębą wylizaną światłem, co rano goloną do imentu, zawsze ze słuchawką telefonu, do której przecedzał swoją papierową mądrość i wygrywał wszystkie radiowe konkursy. Nie było też dwóch dziewczynek podobnych do siebie jak dwie krople wody, które latami bawiły się na dachu garażu. Teraz, gdy było ciepło, wylegiwały się tam młode, chucie kobiety i wystawiały jasne brzuchy do poszarzałych promieni słońca. Słońce już zresztą nie opalało skóry jak kiedyś, ale spopielało ją sprawiało, że stawała się szara jak sprany jutowy worek.

Te znajome twarze to były: kobieta, o której myślał, że już dawno umarła, znał ją bowiem chyba od wojny, i młody człowiek z włosami do ramion, prowincjonalny hipis – widział go prawie każdego ranka na moście, przy zwietrzałej figurze świętego Nepomucena; przechodził przez most i spluwał do rzeki. Może szedł do pracy, bo chyba były gdzieś jakieś prace. Na przykład Lew słyszał, jak huczy za górą Blachobyt, a w niektóre noce biła stamtąd łuna brudnego żółtego światła.

Płacz, mówił do siebie, bo wydawało mu się to właściwe, choć naprawdę nie czuł smutku. I czasem to mu się udawało. Stawał na skrzyżowaniu ulicy Piastów i Podjazdowej, no i płakał, a pokraczne samochody przejeżdżały przez niego i nie były w stanie zrobić mu żadnej krzywdy.